Rozdział 5. Twoje ścieżki prowadzą do Pana

48 25 28
                                    

Słowa Najwyższego dźwięczały mi w uszach, pulsowały gwałtownie, niemal rozsadzając czaszkę. Zaczynałem powoli poznawać to Jego słynne okrucieństwo, które ludziom na ziemi wydaje się całkowicie niezrozumiałe. Teraz powoli zaczynam rozumieć jego mechanizm i źródło. Powody, dlaczego bywa tak, a nie inaczej oraz dlaczego w pewnych sytuacjach należy użyć miecza, a nie piórka. Ale wtedy byłem jeszcze nieopierzonym, młodym aniołem, który głównie nie rozumiał, był ślepy, błądził. Myślał jak wy – po ludzku. I po ludzku wydawało mu się, że jego podopiecznej nic nie może się stać. Ponieważ ją chronił i ponieważ Stwórca tę jego ochronę błogosławił.

Dostałem pierwsze ostrzeżenie. Najjaśniejszy zwykle nie posuwał się do większej liczby niż trzy – była to nieprzekraczalna granica, o której wiedziały wszystkie istoty zamieszkujące Wyższy Świat. Powinienem był posłuchać Go od razu, nie brnąć w bunt, bo z każdym sprzeciwem ręce świerzbią coraz bardziej. Do kolejnego. I jeszcze następnego. A musicie wiedzieć, że z natury byłem buntownikiem.

Szedłem w blasku księżyca w stronę swojego największego oczka w głowie, jedynego wówczas i niezasłużonego, jak się później okazało. Nie mogłem zostać na wieczerzę – nie po to, żeby znosić rój oskarżycielskich spojrzeń i wysłuchiwać szeptów swoich „pobratymców". Księżyc świecił jasno i oświetlał mi drogę. Myślałem, dużo myślałem. I wtedy przyszła mi do głowy straszna myśl. Ona umrze, On sprawi, że ona umrze i będzie w tym tylko moja wina. Nie mogłem pozbyć się tej myśli, uczepiła się mnie jak pchły niemytego ciała. Spróbowałem pomyśleć o czymś innym. Jednak słowa w głowie uparcie powracały, aż wreszcie... zamieniły się we wspomnienie.

***

– Tato, opowiedz mi bajkę! Mała dziewczyna o jasnych lokach stała, uczepiona mojej nogi. Był środek tygodnia i byłem zmęczony. Parałem się niezbyt chlubnym zajęciem za życia, mianowicie lichwą. Ściąganie podatków, ściganie wierzycieli, którzy nie chcieli płacić, ale i także... pokątne zabijanie tych, którzy mieli w mieście „kontakty". Tacy wierzyciele byli źródłem samych kłopotów: nie płacili na czas i nigdy całej kwoty; dodatkowo zbyt natarczywe ściganie mogło się skończyć dla lichwiarza (a więc w tym przypadku dla mnie) napaścią jakichś obdartych rzezimieszków. Zabójstwo było rzeczą dyskretną, szczególnie, jak się miało do tego człowieka, znającego się na rzeczy. W mieście łatwiej jest pozbyć się zwłok, łatwiej ukryć zbrodnię. Kto bowiem będzie się przejmował jakimś zamordowanym w ciemnym zaułku biedakiem, który nie płacił podatków, kiedy miasto miało inne problemy: grasujące szajki złodziei, bandytów oraz od niedawna – plagę szczurów. Tak, moi mili słuchacze, nie byłem wzorem cnót, kiedy chodziłem po Niższym Świecie. I wierzcie mi – żałuję. Ale powróćmy do historii.

...Byłem zmęczony, od gorącej pogody pot ściekał mi strumieniami po twarzy, a teraz jeszcze ona chciała mojej opowieści. Do pokoju weszła Anna, moja żona.

- Nie opowie ci. Tata jest zmęczony – rzekła, patrząc na mnie czule i współczująco. Myślę, że mogła się już nieco domyślać, czym tak naprawdę się zajmuję, ale raczej nie wiedziała wszystkiego. A nawet jeśli, pewnie nie chciała...nie umiała w to uwierzyć. Ja sam, myśląc teraz o tym, kim niegdyś byłem, czuję silne mdłości i obrzydzenie. Uśmiechnąłem się do żony. Poczułem lekkie ukłucie sumienia, lecz szybko o nim zapomniałem. Szepnąłem jej, że położę się wcześniej. Skinęła głową i udała się z córką do jej łóżeczka, żeby tam posiedzieć z nią chwilę i ją uśpić.

Tak wyglądał prawie mój każdy dzień. Pracowałem, chodząc w wyznaczone dni od domów do domów, w inne uzupełniałem rachunki – i owszem, była to praca, która wymagała wysiłku, ale nie aż takiego. Byłem na siłach, żeby opowiedzieć córce bajkę. Byłem na siłach, żeby objąć Annę, usiąść z nią i popatrzeć wspólnie na Hanię, cud, który oboje stworzyliśmy. Zamiast tego udawałem zmęczenie i szedłem spać, by wymknąć się nocą do miasta. Tak było i tym razem. Gdy oddech śpiącej obok żony stał się głęboki i spokojny, bardzo powoli wstałem, ubrałem się i wyszedłem do miasta. Szedłem szybko, żeby sprawiać wrażenie pewnego siebie – to bardzo ważne, kiedy idzie się nocą przez miasto, nie okazywać strachu, tylko nie okazywać strachu. Szedłem z kapturem narzuconym na głowę, żeby nikt nie poznał we mnie tego, który ściąga od ludzi pieniądze i ściga tych, którzy nie mają z czego zapłacić.

Pod dorodną Kasią – lokal, którego byłem częstym gościem, świecił tego dnia pustkami. Dziewczyny miały pecha. Za to ja się cieszyłem, miałem szeroki wybór: jasnowłosa Tania, Dobrawa o ślicznych, orzechowych oczach, Kasia, która, jak sama nazwa wskazuje, cieszyła się niezwykłą obfitością kształtów i była właściwie najpopularniejszym wyborem. Ceniła się też najdrożej. Ja jednak nie baczyłem na cenę; pieniędzy mi nie brakowało, a taka okazja (czyli pusty lokal) mogła się szybko nie powtórzyć. Kobieta podeszła do mnie, kręcąc biodrami.

– Partyjkę? – spytała, wyciągając karty. – Jest w cenie – dodała, kręcąc głową. – Po prostu chcę porozmawiać, jeśli pozwolisz, mam dość towarzystwa tych przygłupich dziewcząt i ochlejmord, które tu na co dzień przyłażą. – dodała szeptem. 

Zgodziłem się. Graliśmy, rozmawiając. Gra była istotniejedynie pretekstem do rozmowy. 

– Jesteś lichwiarzem, prawda? – spytała nagle, patrząc mi prosto w oczy. Zawahałem się. – Nie musisz kłamać, ja tutaj znam wszystkich w okolicy. Plotki krążą. Ale nie martw się, jestem ostatnia, żeby kogokolwiek oceniać. Masz żonę? 

Bezczelna. Znów kłamanie było bez sensu, w tym świecie pełnym zepsucia każdy potrafił przejrzeć każdego, bo życie ich do tego zmuszało. Opowiedziałem więc jej o Annie, opowiedziałem o Hani. Westchnęła. 

– Powiedziałabym ci, że na ciebie nie zasługuje, że ty zasługujesz na jakąś odmianę... Aleś mądry chłop, widać to w twoich oczach. I słychać, po tym jak mówisz. Ty wiesz i ja wiem, że ona na to nie zasługuje. 

– Czy ty chcesz mi prawić morały? – zirytowałem się. „Dziwka, i tyle ma do powiedzenia, myślałby kto!" – prychnąłem w myślach. Rzuciłem karty na stół i już chciałem wyjść, ale jej głos mnie zatrzymał. 

– Zmień swoje postępowanie, nim będzie za późno. Twoje ścieżki prowadzą do Pana. Ratuj się! – usłyszałem i aż zadrżałem, tak bardzo nieludzko brzmiały te słowa w jej pełnych, pięknych skądinąd ustach. 

– Niech cię licho, kurewskie nasienie! – rzuciłem, trzaskając drzwiami. Ale dopadło mnie jakieś złe przeczucie. Bóg do mnie przemówił. Przybrał dziwną postać, to prawda, ale On nie zachowuje się zgodnie z ludzkimi przewidywaniami. Póki co moje ścieżki prowadziły w zupełnie odwrotnym kierunku, niżby Stwórca sobie tego życzył. Skąd więc te słowa? Dziś wiem, że przemówił do mnie anioł w ludzkiej postaci. Chciał mnie ostrzec, żebym zdążył wrócić na właściwą ścieżkę, nim będzie za późno. Ale ja wtedy byłem głuchy. Nie mogłem, choćbym nawet chciał, usłyszeć Jego wezwania. Wezwania przepełnionego miłością, ale taką, która nie boi się okrucieństwa. Milczałem więc. 

Tak długo, że w końcu było już za późno na ratowanie czegokolwiek.

Z wyboru [ZAKOŃCZONE]Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz