Rozdział 7 {Bellatores}

46 7 20
                                    

Prawdziwa odwaga polega na tym, by żyć i cierpieć za to, w co wierzysz.
~ Christopher Paolini

Potrzebowaliśmy czterech godzin na dogranie wszystkich szczegółów. Cole skorzystał z zegarka Josha, by kontaktować się z mieszkańcami Balcoux. Sama nie wiem, czemu padło akurat na Josha. Chyba zwyczajnie chcieliśmy wierzyć, że w razie przechwycenia sygnału, Orły wzięłyby to za głupi, dziecięcy żart, ewentualnie zlitowałyby się nad chorym sześciolatkiem. Z perspektywy czasu widzę, jakie to było podłe i wyrachowane. Wykorzystaliśmy niewinne dziecko, żeby odsunąć podejrzenia od siebie.

Cole świetnie znał się na elektronice. Jeszcze w gimnazjum wgrał na swój toker program do tworzenia muzyki, dzięki któremu tworzył proste melodie i bity. Dodatkowo zaprojektował wirtualny dziennik, gdzie codziennie spisywał przemyślenia i różne ciekawostki. Uwielbialiśmy czytać wpisy „coli bez bąbelków". Była to miła odmiana po wieczornym orędziu prezydenta. Od trzech dni blog świecił pustkami. Liczyliśmy zatem na to, że następny wpis naszej wygazowanej coli odbije się echem od ścian bunkrów.

Nadanie mieszkańcom wiadomości o kolejnym zebraniu było bardzo ryzykowne. Gdyby coś poszło nie tak, oddalibyśmy Orłom pół miasta na talerzu. Ale cóż, kto nie ryzykuje, ten śmierci szybko zasmakuje.

Takim oto sposobem znalazłam się w podziemiach szkoły podstawowej, podobnie zresztą jak kilkadziesiąt innych osób. Zanim przekroczyliśmy próg piwnicy, dwóch chłopców uważnie sprawdziło, czy wszyscy pozbyli się swoich nadajników. Po przebytej kontroli zajmowaliśmy miejsce w dość sporej sali, która jeszcze niedawno pełniła rolę szatni. Wzdłuż czterech ścian biegły listwy z przytwierdzonymi wieszakami. Większość była pusta, na pojedynczych hakach wisiały zapomniane przez uczniów ubrania. Starsze osoby siadały na wystających ze ścian, wąskich ławkach, ja zaś rozsiadłam się na wyłożonej gumolitem posadzce. Mama przycupnęła tuż obok na odwróconym do góry dnem wiadrze i wzięła synka na kolana. Nie mogliśmy zostawić Josha w schronie, a oddanie go pod opiekę komuś, kto nie miał pojęcia o cukrzycy, pompie i jednostkach insuliny, było zwyczajnie nieodpowiedzialne.

– Sporo nas – szepnęła mi do ucha i docisnęła do siebie zmęczonego chłopca.

Uważnie obserwowałam gromadzących się wokół nastolatków, młodych oraz starszych dorosłych. Z mieszanką strachu i szczęścia siadali jeden obok drugiego. Raz po raz dało się słyszeć westchnięcia oraz okrzyki ulgi, gdy rozdzielone rodziny odnajdywały zaginionych członków. My niestety nie wypatrzeliśmy w tłumie człowieka, którego tak bardzo chcieliśmy ujrzeć. Śmierć taty stawała się coraz bardziej rzeczywista. I coraz mocniej bolała.

Parę minut przed północą do pokoju wkroczył Cole. Był przygarbiony i mocno zaciskał dłonie w pięści. Gdy nasze spojrzenia się skrzyżowały, posłałam mu delikatny uśmiech.

– Cześć. – Przywitał się nieśmiałym machnięciem ręki. – Część z was pewnie mnie zna. Dla tych, którzy jednak mnie nie kojarzą, jestem Cole Allard i nie mam pojęcia, co tutaj robię – parsknął nerwowym śmiechem, a jego policzki przybrały czerwony odcień. – Chyba po prostu staram się nie umrzeć.

Przerwał na chwilę, by odprowadzić wzrokiem ostatniego przybysza, któremu bardzo niechętnie otwarto drzwi. Wyprostowałam plecy i przełknęłam ciężko ślinę, gdy zorientowałam się, że to był Nick. Chłopak wymamrotał szybkie przeprosiny i rozejrzał się po sali w poszukiwaniu wolnego miejsca. Było ich wiele, lecz przewrotny los chciał, by skierował kroki w moją stronę.

– Cześć, Klaro. – Skinął głową i usadowił się zaraz obok. Zatrzymał spojrzenie na moich wargach o sekundę za długo. – Lepiej się czujesz?

– Powiedzmy – wybąkałam i od razu odwróciłam wzrok, czując dziwne ciepło w podbrzuszu.

Kątem oka zauważyłam, jak moja rodzina z zaciekawieniem przyglądała się spóźnialskiemu brunetowi. Mama instynktownie przytuliła mocniej Josha, a mi położyła dłoń na ramieniu.

Dzień, w którym niebo spadło nam na głowyOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz