ROZDZIAŁ 1

169 20 19
                                    

Miesiąc później...

Blazehouse, Gentelmen's Club, Brooklyn

Walczyłem. Cierpiałem, teraz pora odejść. 

Nigdy nie lubiłem pożegnań, ale po ostatnich wydarzeniach stwierdzam, że powitań nie lubię znacznie mocniej, zwłaszcza jeśli w moim mniemaniu dotyczy to osoby, którą już dawno pogrzebałem. 

Odwiedzałeś pusty grób. Skazałeś żyjącą osobę na śmierć. 

Każdego dnia mam przed oczami twarz mojej siostry, która pochyla głowę nad grobem Helen i Hectora. Nigdy nie czułem czegoś podobnego. Miałem wrażenie, że znalazłem się po drugiej stronie. Jakbym wkroczył do świata umarłych, bo w środku tak się dokładnie czułem. Wiele razy wyobrażałem sobie, jak mogłaby wyglądać, gdy stanie się dorosłą kobietą. Widząc ją, przez chwilę poczułem ulgę, że nie straciła swoich pięknych złotych loków, dzięki którym nikt nie mógł jej posądzić o pokrewieństwo z naszym nazwiskiem. 

James nie zdążył jej zobaczyć. 

Dopiero później pojawił się żal. Moment, gdy odwróciła się, obdarzając nas tylko przelotnym spojrzeniem i wycofała w tłum ludzi, którzy opuszczali cmentarz był surrealistyczny. Nie byłem w stanie za nią pójść. Chyba nikt z nas nie był, ale nie rozumiem, jak nasi ludzie mogli pozwolić jej odejść. Nie mogła tak po prostu zniknąć. 

Rozpłynęła się nie zostawiając po sobie żadnego śladu dokładnie tak, jak stało się to siedemnaście lat temu. 

Harper powtarza, że nie mamy pewności, czy to naprawdę była Evelyn. Jednak my z Vincentem wiedzieliśmy, choć nie potrafiliśmy tego wytłumaczyć. Widzieliśmy to w jej oczach. Po prostu ją poznaliśmy, jakby upłynął zaledwie jeden dzień od naszej rozłąki. 

A minęło siedemnaście lat. 

Strzykawka wypada z moich rąk, a ja chcę myśleć tylko o tym, że znowu ją spotkam. Powiem jej, jak cholernie za nią tęskniłem. Opowiem jej, jak przez te wszystkie lata jej szukałem. Jak strata jej zrobiła ze mnie poetyckiego zabójcę, bo przecież zabijałem właśnie dla niej. 

Nie przypisuj sobie naciąganej symboliki.

Uśmiecham się pod nosem, gdy zalewa mnie fala elektryzującej ekscytacji i błogości. Opadam plecami na kanapę i zarzucam nogi na oparciu. Jest mi dobrze. Jestem sam w czterech ścianach własnego gabinetu, rozkoszując się ciszą i spokojem. Nic mnie nie boli, a ciało drętwieje. Znowu się śmieję, a przynajmniej tak mi się wydaje. Dotykam swoich oczu i ust, ale są zamknięte. To wewnętrzny śmiech. 

- Serio? - Dociera do mnie czyjś głos. - Ocknij się. Zabieram cię do domu. 

Próbuję podnieść głowę, ale staje się bezwładna. Otwieram oczy. Oślepia mnie okrutnie jasne światło i zasłaniam twarz ramieniem. 

- Idź sobie - rzucam sennie, przekręcając się na drugi bok. 

- Siedzisz tu od trzech dni. Już wystarczy. - Szturcha mnie w ramię. - Ian. Kurwa. Wszyscy się o ciebie martwią. Nie odbierasz telefonów nawet od Remy. Codziennie jesteś naćpany. Nieważne czy tu, czy w domu. Dosyć tego. Moja wyrozumiałość właśnie się skończyła. 

- Nie jestem... naćpany - dukam, choć nie jestem pewny, czy jakiekolwiek słowa padają z moich ust. Mam wrażenie, że próbuję mówić, ale powstaje z tego jedynie niezrozumiały bełkot. 

- Nie jesteś? - Po irytacji w głosie stwierdzam, że to Vincent. Tylko on potrafi tak furczeć. - Wszędzie leżą jebane strzykawki! Butelki! Ćpanie to już dla ciebie za mało? Musisz to zapić, prawda?! Koniec. Podnieście go i zapakujcie do samochodu. Tylko wyprowadźcie go tylnym wyjściem, żeby nikt nie widział tych zwłok. 

To już koniec opublikowanych części.

⏰ Ostatnio Aktualizowane: Oct 23 ⏰

Dodaj to dzieło do Biblioteki, aby dostawać powiadomienia o nowych częściach!

Bractwo Omerta [3] - PoddanieOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz