Prolog

1 0 0
                                    

W niemal każdej książce tego typu kobiety są przedstawiane jako uległe, pozbawione własnego zdania i uzależnione od swoich ukochanych czy oprawców. Syndrom sztokholmski ukazywany jako uosobienie „prawdziwej" miłości – młodziutka, niewinna dziewczyna zakochująca się w umięśnionym, przystojnym mężczyźnie, który z początku ją zniewala, by potem niby zbawić. Ile takich historii przeczytałam w moim osiemnastoletnim życiu? Sama już nie wiem. Jedno jest pewne – nigdy nie czułam się jak te bohaterki, w żadnym stopniu nie mogłam utożsamić się z tymi, rzekomo, pokrzywdzonymi kobietami. Wiem, że nigdy nie doświadczę ich miłości, współczucia, lęku ani tych wszystkich emocji, które tak łatwo przychodzą innym. Dlaczego? Bo jestem pozbawiona uczuć. Miałam zaledwie pięć lat, kiedy pierwszy psycholog – a może psychiatra, sama już nie pamiętam – odważył się postawić diagnozę. Anhedonia. W tak młodym wieku? Zdziwiłam się wtedy i zresztą dziwię się do dziś. Powód? Incydent z moim bratem. Liam jest ode mnie starszy o pięć lat. Miał wtedy dziesięć, kiedy nasz pies Scooby wpadł pod śmieciarkę. Staliśmy na chodniku, oboje widząc, co się stało. Liam ryczał, a raczej zawodził tak głośno, że pół dzielnicy zebrało się na dźwięk jego krzyków. A ja? Stałam w miejscu, chłodna i obojętna. Żadne poczucie przywiązania, do rzeczy, zwierząt, ludzi – nic z tego. Pięcioletnia ja podeszłam do ciała Scooby'ego, chwyciłam go za ogon i przyciągnęłam pod nogi Liama. Wyrzuciłam z siebie, jakby to było najoczywistsze na świecie: – Albo go pochowasz w ogródku, albo ja wrzucę go do tej śmieciarki. I przestań ryczeć, bo wstyd przynosisz.-  Ludzie musieli mnie mieć za walniętą. Pięcioletnia blondynka, ciągnąca truchło psa – widok pewnie szokujący. Ale nie dla mnie.

Z biegiem lat zaczęłam dostrzegać, jak moja odmienność tylko się pogłębia. Emocje innych ludzi były dla mnie jak kolory, których nigdy nie widziałam – mogłam próbować je opisać, nawet rozpoznać, że są ważne, ale sama ich nigdy nie czułam. Obserwowałam Liama, jak przechodził przez różne fazy życia z każdą możliwą emocją: płakał, kochał, wściekał się, bał – cały ten wachlarz, który uważają za normalny. Mnie to w żaden sposób nie dotyczyło. Rodzina, nauczyciele, znajomi – wszyscy z czasem zaczęli dostrzegać, że coś jest ze mną "nie tak". Gdzieś w głębi czułam ich niepewność, kiedy patrzyli na mnie tym wzrokiem pełnym współczucia, lęku, a czasem odrazy. "A może to ja jestem normalna?" – myślałam, widząc ich niezrozumienie wobec mojej emocjonalnej pustki. W końcu, czym tak naprawdę jest normalność? Do dziś pamiętam tę ciszę, która zapadła, gdy pewnego dnia powiedziałam na głos, że miłość to po prostu wyraz społecznego przymusu. Chwila, gdy uświadomiłam sobie, jak bardzo różnię się od nich wszystkich. Przecież ja po prostu istnieję – przechodzę przez życie, widząc tylko kontury emocji innych ludzi. Jestem świadoma, że one istnieją, ale to nie mój świat. Jestem niczym pasażer pociągu, który obserwuje przez szybę zamazane sceny – ludzi, ich wzloty i upadki, to, co ich boli i co ich uszczęśliwia. Patrzę, ale nie wchodzę do środka.

W szkole byłam nazywana „dziwną", ale to nigdy nie dotykało mnie tak, jak prawdopodobnie dotknęłoby kogoś innego. Dzieci wytykały mnie palcami, szeptały za plecami, krzywiły się, kiedy przechodziłam obok. Nawet na ich prowokacje odpowiadałam z kamienną twarzą, jakby docierały do mnie przez grubą szybę, od której wszystko się odbijało. Może właśnie to zniechęcało ich do dalszych prób – nie rozumieli, że nie umiem się przejąć.

Widziałam zazdrość na twarzach koleżanek, kiedy chłopcy próbowali się do mnie zbliżyć, uważając moją obojętność za rodzaj niedostępności, jakby byłam tajemnicą, którą chcieli rozwikłać. Pamiętam ten jeden wieczór na szkolnej imprezie, kiedy Sam – najlepszy kumpel Liama – przyszedł do mnie, próbując podsunąć mi kieliszek pełen jakiegoś taniego alkoholu i rzucić zabawną gadkę. Obserwowałam jego ruchy, sposób, w jaki się poruszał i jak próbował mnie rozśmieszyć, ale ja widziałam tylko teatr – kolejne role, które każdy z nich odgrywał, by się dopasować. W jego oczach dostrzegałam nadzieję, że się roześmieję, że wejdę do tej samej gry, co oni wszyscy. Ale dla mnie to wszystko było puste. Po chwili ciszy, kiedy milczałam zbyt długo, jego twarz zmieniła wyraz – zrozumiał, że nie znajdzie u mnie tego, czego szukał. A ja? Zbyłam go jednym zdaniem, chłodnym i stanowczym, choć nie pamiętam nawet dokładnie, co powiedziałam. Wiedziałam tylko, że od tamtej pory trzymał się ode mnie na dystans, co mi idealnie odpowiadało. Z perspektywy czasu widzę, że moi rówieśnicy nauczyli się traktować mnie jakby mnie nie było. Co ciekawe, sama nigdy nie czułam potrzeby, by wchodzić do ich świata. Szkolne dramaty, miłości, przyjaźnie, rozstania – to był dla mnie obraz, który oglądałam z boku, jak widz w kinie, któremu nie zależy na losach bohaterów. Teraz, kiedy na to patrzę, zastanawiam się, czy to naprawdę jest wada. Kiedyś uznawali mnie za „odludka", ale ja jestem po prostu inna.

Anhedonia Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz