Nikt nigdy nie mówił, że życie musi być proste. Nikt też nie wspominał, że każdy z nas musi być szczęśliwy. Każdy kolejny dzień jest dla nas wielką zagadką, ale to, co czeka nas "po" jest jeszcze większą.
Czasem zastanawiam się, czy człowiek ma w życiu określoną liczbę dobrych chwil do wykorzystania - jeśli tak, to co po tym? Cierpienie i ból dotyka każdego. Nikt tak naprawdę nie jest idealny, nikt nie ma wspaniałej, bezproblemowej egzystencji - a przynajmniej ja jej nie miałam.
Często chciałam zakończyć całą tę farsę, takie rozmyślania zdarzały mi się nawet częściej niż te momenty, w których chciałam żyć. Dlaczego tego nie zrobiłam? Z wielu powodów. Po pierwsze, bałam się tego, co czeka mnie dalej. Nie miałam pewności, że "tam" - gdziekolwiek ono jest - będzie lepsze niż to, co spotyka mnie tutaj. Zawsze lepiej być w miejscu znanym niż nieznanym. Po drugie, zbyt wielu ludzi na mnie liczyło, a ja... nie chciałam ich zawieść, chociaż oni robili to nieraz. To przez nich jestem taka, jaka jestem - przynajmniej po części. Po trzecie, dalej miałam nadzieję, a nie ma nic silniejszego niż ona - czasem, gdy tliła się we mnie tylko mała jej iskierka, sięgałam po żyletkę i patrzyłam, jak krew powoli spływa po mojej ręce, po moim nadgarstku. Uświadamiałam sobie wtedy, jak kruchy jest człowiek, jak łatwo zakończyć naszą egzystencję. Nie czułam się wtedy pusta, nie czułam wtedy tego psychicznego bólu, który czasem nie pozwalał wstać mi z łóżka. Dopiero wtedy, kiedy czułam ciepłą, czerwoną substancję na swojej skórze, wiedziałam, że tak jak cała reszta, jestem tylko człowiekiem, że jestem taka sama, dokładnie tak samo jak inni - nic nas nie różni. To pozwalało mi dalej trzymać się tej nadziei, że kiedyś będzie lepiej, że kiedyś przyjdzie lepszy czas, że kiedyś wyzdrowieję.
Nie twierdzę, że moje życie jest beznadziejne, nie twierdzę też, iż jestem szczęśliwa. Trwam. Po prostu trwam. Żyję z chwili na chwilę i już nawet nie chcę się zastanawiać, co może na mnie jeszcze czekać. Kiedy byłam młodsza, robiłam to bardzo często. Wyobrażałam sobie, jakie będzie moje życie, planowałam swoją przyszłość. Wszystko to runęło jednak jak domek z kart w chwili, w której dowiedziałam się, że mam cukrzycę. Później było już tylko gorzej. Błędne koło sprowadzało się tylko do jednego - jestem chora, nie ma dla mnie ratunku, tak będzie zawsze. Rówieśnicy mi nie pomagali. Szyderstwa, kpiny, głupie dowcipy. Sprawiali, że chociaż miałam zaledwie kilka lat, to czułam się tak, jakbym to ja była wszystkiemu winna. Jakby cukrzyca dopadła mnie dlatego, że nie byłam wystarczająco dobra - dla siebie, dla nich, dla całego świata. Zaczęłam traktować chorobę, jako karę za to, że istniałam. Myślałam, że byłam jedną wielką pomyłką wszechświata, a ktoś tam "na górze" bawi się mną i moimi uczuciami. To właśnie wtedy zaczęła się moja mania na punkcie tego, by być jak najlepszą - głupia ambicja, która stała się sensem mojego życia, próbą udowodnienia, iż na coś mnie stać. Równolegle z tym zaczęła się moja walka z samą sobą, czułam się bezsilna, popadłam w depresję - później zaowocowała ona nie tylko samookaleczaniem.
Życie stało się dla mnie piekłem. Kiedy byłam starsza, postanowiłam, że jakoś spróbuje je ugasić. To chyba właśnie wtedy, zaczęli na mnie mówić "Powódź". Niszczyłam bowiem wszystko, co spotkałam na swojej drodze. Szybko raniłam ludzi, tak samo, jak oni ranili kiedyś mnie. Mocno uderzałam, kiedy sprawy nie przybierały takiego wyglądu, jaki chciałam uzyskać - pięłam się wtedy po trupach do celu, aby tylko uzyskać wymarzony efekt. Dalej niszczyłam siebie, ale w całkiem inny sposób.
Nie wiem, dlaczego jeszcze żyję. Los spłatał mi figla i odratował z wszystkich prób samobójczych. Nie pozwolił mi odejść, dalej chcąc patrzeć na to, co robię - na moje niepowodzenia, chociaż wydawało mi się, że daje z siebie sto procent wszystkiego. To jednak przeważnie nie wystarczało.
Chcę pokazać moją kilkunastoletnią historię. Opisać szczegółowo, jak to wszystko się zaczęło, jak przebiegało i jak skończyłam. Nie wiem, czy chcecie to czytać. Nie będę delikatna, będę szczera - brutalna w swoich opisach, ale jednocześnie tak prawdziwa, jak tylko się da. Domyślam się, że część z was czuje dokładnie to samo, co ja. Ma podobną historię, podobne doświadczenia, podobne przeżycia - jeśli tak jest, to mogę jedynie trzymać za was kciuki. Aby wam też udało się jakoś egzystować.
CZYTASZ
Bieg do gwiazd
ChickLitAda była pewna, że usłyszała wyrok śmierci: cukrzyca typu 1. Bez wsparcia rodziców i przyjaciół coraz bardziej zamykała się w sobie, popadając w depresję. Po wyjściu ze szpitala psychiatrycznego dostała list od babci, który diametralnie zmienił jej...