- 3 -

4 1 0
                                    

          Ja tam, kurwa, umarłem

Ups! Ten obraz nie jest zgodny z naszymi wytycznymi. Aby kontynuować, spróbuj go usunąć lub użyć innego.

          Ja tam, kurwa, umarłem.

         I to akurat nie wynikało do końca z tragicznego pocałunku, choć się ze sobą bezsprzecznie wiązało. Chuuya chciał definitywnie uciąć wszelkie błędne spekulacje, ale się pohamował. Tym bardziej, że w jego opowieściach ojciec zginął na budowie, zmiażdżony przez jakąś maszynę, a nie śledził uważnie losy dwojga kochanków ponadczasowego dzieła w prostolinijnym wykonaniu młodzieży, zajmując na widowni — jak gdyby nic — miejsce zaproszonej ciotki, Koyou Ozaki, która, chcąc najprawdopodobniej, by dezorientująca niespodzianka pokrywająca się z kompromitującą sceną niemającą nigdy wyjść poza ciężkie ramię Romea, zatrzymała komuś serce, nie powiedziała mu o jego wizycie.

       A on już najmniej spodziewał się ujrzeć go na jakimś szkolnym teatrzyku zabijającym tanią amatorszczyzną w angielskim geniuszu wszystko to, co profesjonaliści z wieloletnim doświadczeniem starają się mozolnie wyłuskać swoją grą, żeby zaspokoić nadmiernie wyszukane gusta drętwych jak skamieliny elit, często zapatrzonych we własne ego znawców sztuki z bożej łaski, do jakich zaliczał ojca, cynicznego pseudo-literata o skłonnościach do patologicznej melancholii trącającej fałszem.

         Tamtego dnia, kiedy strugi ciepłego deszczu spływały na dach szkoły i asfaltowe ulice Jokohamy, zaraz po krytycznej scenie nieplanowanego pocałunku, gdy zamglone oczy, niewierzące jeszcze w to, co przed momentem się stało, nieumyślnie wypatrzyły w ożywionym tłumie najmniej spodziewanego gościa, to Chuuyę przygniotła ta wymyślona maszyna; mięśnie jego nóg w mig zamieniły się w rozedrganą galaretę. W ściśniętych kortyzolem żyłach krew się spieniła, a spięte myśli rozsypały jak koraliki...

        Nabrzmiały od wstydu, który po wymianie spojrzeń wzmógł się, zapomniał wnet tekstu i dotąd płynna mowa nieoczekiwanie przerodziła się w kałużę przypadkowych słów, powiększającą się w odpowiedzi na wybuch konsternacji wszystkich dookoła wskutek jego zastanawiającego zachowania, nim z pomocą otrzeźwiających, zabarwionych improwizacją słów bystrego Romea Chuuya aka Julia dźwignął się z niewidzialnego upadku. Wyłączywszy ze świata zewnętrznego, co nie było ostatecznie takie trudne, zagrał, jak mu przykazano, podobno bardziej udanie niż wcześniej.

~

         – Julia Kapulet! – zawoła niebawem Romeo na wieść o pochodzeniu ukochanej. – O, dolo zbyt sroga! Życie me jest więc w ręku mego wroga.

        Ten moment zapadł Julii szczególnie w pamięć.

~

         Ojciec zapytany później o to, dlaczego zjawił się na spektaklu bez zapowiedzi, kłamał w żywe oczy, z obłudnie czarującym uśmiechem zdradzając powód swojej niemającej ponoć nic wspólnego z nieobecnością ciotki ani chęcią obejrzenia go w roli Julii prywatnej wizyty, jaką złożył na zaproszenie dyrektora, starego znajomego, ale czynił to w takim stylu, że gdyby niebo zasnuwały ciężkie chmury i lało jak z cebra, on wmówiłby każdemu, że świeci słońce i jest piękna pogoda. Winny temu był albo jego cholernie ujmujący czar, któremu bezkrytycznie poddawali się wszyscy, kobiety, mężczyźni, bez wyjątku, może nawet on sam, tylko nie jego syn, albo szczery idiotyzm otoczenia, objawiający się pod postacią powierzchowności, przedpotopowa choroba tocząca ludzkość, oszczędzająca jedynie wybranych, zamieniając ich dopiero w największych głupców.

          Najmocniej blaskiem uderza pozerstwo, zakłamana dobroć, zniewalając zafałszowanym obrazem rzeczywistości spełniającej oczekiwania, oszałamia feerią szlachetnych cech, a równocześnie odwraca usidlonym wzrok od konkretnych celów ukrytych w najjaskrawszym epicentrum.

        Ojciec, jeden z ważniejszych dziennikarzy i wydawców w tym kraju, w rzeczywistości nie żywił cieplejszych uczuć do ludzi, traktując ich instrumentalnie, czym mu niezdrowo imponował i czego nieświadomie uczył.

       Założyć maskę głupiego to najdoskonalsza taktyka na wybrnięcie z kłopotliwej sytuacji.

      – O co ci naprawdę chodzi? – zniecierpliwił się Chuuya. – Tylko się nie rozgaduj. – Spojrzał automatycznie na czarny cyferblat nowego smartwacha. – Nie chcę się spóźnić.

        Coś w niej pękło. – To ja cię o to pytam! – krzyknęła Yuan, dając upust swojemu rozgoryczeniu, które wylało się na jego głowę jak wiadro pomyj. – Jeśli ty nie wiesz, czego chcesz, to kto za ciebie ma to wiedzieć?!

         Zgromił ją wzrokiem, aż umilkła. – Odsuń się – zażądał chłodno – mówię teraz poważnie. Nie chcę ci przypadkiem oddać. Z nawiązką. – Jego ton brzmiał rzeczowo, jakby nie należał do niego. Słyszała go po raz pierwszy. – I nie będzie mnie obchodziło, że jesteś kobietą. Nienawidzę ludzi, którzy mi przeszkadzają, a ty... właśnie wchodzisz mi w drogę.

         Nie pozostawił jej wyboru. Ustąpiła. Wyszedł, nie oglądając się na nią.

         Równie dobrze mogłaby nie istnieć.

        Uderzyła lekko bokiem o framugę drzwi.

        – Co się z tobą stało, głupku...?

        Sam chciałby to wiedzieć. Będzie w końcu musiał wszystko przemyśleć. Ale jeszcze nie teraz. Musi dać sobie więcej czasu na poukładanie tych myśli.

~

        – Chcesz umrzeć? – przywitał go Dazai głosem, który przez telefon zawsze brzmiał jakoś tak bardziej ponuro, jakby umawiał się na wizytę ze swoim psychiatrą, a w międzyczasie podcinał sobie żyły plastikową łyżeczką umoczoną w ketchupie. Lubił być dramatyczny.

       – O, odebrałeś, wreszcie. Za trzydziestym pierwszym razem, liczyłem, draniu. Znowu planujesz spóźnić się na pierwszą lekcję? Jest dawno po siódmej!

        Dazai ziewnął do słuchawki. – A ty wcale nie zamierzasz mi w tym pomóc, maluszku...

       Chuuya uśmiechnął się pod nosem, zmierzając do jego mieszkania.

fin

SOUKOKU | Scena piąta (high school AU)Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz