Najgorzej było, kiedy zachorowała. Zasypiając, bałem się, że ja się obudzę, a ona nie. Jednocześnie nigdy bym tego nie chciał, a jednak miałem cichą nadzieję na takie zakończenie. Dlaczego? To by jej nie bolało, taka śmierć, we śnie, prawdopodobnie byłaby jedynie ulgą dla jej organizmu. Naprawdę wyniszczonego organizmu.
Jako 35-latek we wspaniałym, tak długo wyczekiwanym, związku, z dobrą pracą i udanym życiem towarzyskim zacząłem się zastanawiać, jaka śmierć będzie dla niej najlepsza. Jaka najmniej ją zaboli, na jaką ja muszę się przygotować.
Po liceum poszedłem na studia. Wiedziałem, co chcę, moim priorytetem dużo wcześniej stało się zostanie lekarzem. W klasie maturalnej zorientowałem się, jak bardzo zależy mi na pewnej drobnej Arabelii. Może i coś bym z tym zrobił, gdyby nie fakt, że miała wtedy chłopaka. Uznałem, że trudno, przeboleję. Wmawiałem sobie, że to dobrze, dzięki temu nic nie odwracało mojej uwagi od matury, którą zdać musiałem śpiewająco. Zdałem. Poszedłem na najlepszą z uczelni medycznych w kraju. Gdy zaczął się rok akademicki, wręcz pochłaniałem wiedzę. I powoli orientowałem się, że coś mnie po prostu kłuje. Na zajęciach z anatomii moim myślom coraz trudniej było skupić się kościach kończyn, a coraz łatwiej na dłoniach jednej dziewczyny, którą ostatnio widziałem w maju. Co mnie zdziwiło najbardziej? Pamiętałem, jaki miała lakier na paznokciach. Czerwony. U stóp też, ubrała wtedy sandały na obcasie. Chyba. Nie znam się na tych nazwach butów.
Gdy Arabela zachorowała, byliśmy razem 4 miesiące. Gdy się o tym dowiedziałem - 5. Nawet teraz widzę jej nabiegłe łzami oczy, kiedy mi o tym mówiła. "Bałam się, że odejdziesz, że znowu cię stracę. Boję się". Nie odszedłem. Zostałem na kolejne 4 miesiące, a właściwie ona została tyle ze mną, tyle czasu mi dała.
Po studiach zrobiłem specjalizację, zacząłem pracować. Nie miałem nikogo, więc brałem jak najwięcej dyżurów, nie było mi śpieszno do opuszczenia szpitala. Miałem w sobie tyle pasji do tego zawodu. Widziałem takie rzeczy, jakich wam naprawdę nie życzę. Stykałem się z takimi przypadkami, o jakich, mam nadzieję, nie będzie dane wam usłyszeć, zetknąć się z nimi. Zdumiewająco szybko stałem się bardzo pożądany wśród lekarzy mojej specjalizacji. Wśród onkologów. Wybrałem onkologię.
Któregoś dnia zostałem poproszony o konsultację. I nie chodziło o sprawy związane z onkologią, a o zwykłe rutynowe badania, które wykonywał ktoś, kto dopiero zaczynał pracę jako lekarz. Poprosił mnie, żebym sprawdził, czy zrobił to dobrze. Jak mówiłem, nie miałem się dokąd spieszyć. I tak spotkałem Arabelę. I nie, nie mieliśmy żadnego problemu z poznaniem się nawzajem. Ze szpitala wyszliśmy razem i tak już zostało. Na kilka miesięcy. Na kilka najlepszych miesięcy mojego życia.
Potem coraz częściej widywaliśmy się na oddziale onkologicznym. Nie jest to coś, co umiem i co chcę teraz opisywać. Zebraliśmy się wszyscy na pogrzebie tej wspaniałej osoby. Osoby, którą tak naprawdę miałem przerażająco krótko, choć wiem, że i tak nigdy nie byłoby mi jej dość. Wróciła do mojego życia, kiedy pracowałem. Odeszła, kiedy operowałem. Nie było mnie przy niej, kiedy miała nigdy już nie wrócić. I tego nie mogę przeboleć, tego nie mogę sobie przebaczyć. Mógłbym też powiedzieć, że mam do niej żal. Nie poczekała na mnie.
Była wiosną w środku zimy.
Uśmiechem, gdy płakałem.
Ciszą, gdy krzyczałem.
Snem w bezsenną noc.
Odpowiedzią, gdy nic nie było wiadome.
A teraz jestem sam w bezsenne zimowe noce, kiedy płaczę i krzyczę, nie znając odpowiedzi.
Dziękuję wam, że jesteście teraz ze mną i z Arabelą.