Ed chciał być optymistą. I na chęciach się niestety kończyło. Na słowo „jesień" chciałby zareagować z uśmiechem, przecież to taka urocza pora roku. Nie. Przygnębiała go. Szaro, ciemno, zimno. Nie, nie, nie, jesień to nic dobrego.
Kolejny jesienny poniedziałek, kolejny dzień, który idealnie oddawał edową wizję jesieni. Jeszcze zaczęło padać, a Ed nie wziął parasolki. A gdyby ją ze sobą zabrał, to pewnie nawet by nie padało.
Ed pogodził się już ze swoim nastawieniem do świata, choć gdzieś w głębi duszy odczuwał wieczne niezadowolenie. Przecież kiedyś taki nie był. Przecież kiedyś śmiał się, gdy z końców jego rudych włosów płynęły całe strumienie, zalewając jego radosne oczy. Słyszał wtedy swój śmiech tak wyraźnie, był tak szczery, jakby nic innego się nie liczyło. Bo tak było. Nie liczyło się nic z wyjątkiem deszczu na twarzy i wrześniowego wiatru, nie liczyło się nic z wyjątkiem ciepłej dłoni Diany w jego dłoni.
To już rok. Minął rok, od kiedy Diany nie było w jego życiu. A co się stało się z Dianą? Wyjechała do pracy za granicą, mówiąc, że niedługo wróci. Tylko że od roku nie wracała, od roku nie dostał od niej żadnej wiadomości. Wyjechała pod koniec września, a teraz Ed brnął przez październikowy deszcz bez parasola. Brnął, narzekając na brak osłony przed wodą, ale gdzieś czuł, że tak naprawdę narzeka teraz na brak Diany. Nie chodziło o wszechobecne zimno na zewnątrz, ale to w środku, które panowało w jego sercu już od roku.
A ulewa rozszalała się na dobre. Deszcz już nie padał, lecz płynął prosto z chmur. Jakich chmur, z niewidzialnego wiaderka, a każda kropla dotykała Eda, każda. W tym momencie jego ruda głowa wraz z resztą ciała skierowała się na przystanek autobusowy. Z dachem! Jednak nie wszystko jest takie beznadziejne, pomyślał Ed. Nie było wiele osób, znalazł sobie skrawek żółtej ławeczki. Ławeczki, bo ławką raczej by tego nie nazwał. Jeśli zmieściłaby się tu jeszcze jakaś osoba z wyjątkiem Eda, byłby w niewyobrażalnym szoku. Siedząc na żółtym kawałku plastku zastanawiał się, dlaczego właściwie ruszył się z domu. Przecież mógł tam siedzieć i robić cokolwiek, chociaż byłby suchy. Jednak zmęczył się narzekaniem na tak proste rzeczy. Dom. Prychnął trochę za głośno. Jaki dom. Raczej ucieczka od mieszkania, gdzie żył razem z Dianą. Pół roku po jej wyjeździe przestał się łudzić, że dziewczyna wróci, spakował walizkę, pozałatwiał, co było trzeba i przeprowadził się. I od tamtej pory nie czuł się u siebie. Tak nie było zapachu Diany, jej ubrań, pokoje nigdy nie zaznały jej obecności. Siedząc na tej przygnębiającej ławeczce, zrozumiał, że nigdzie nie czułby się u siebie, bo Diana stała się częścią jego osoby.
Na przystanek podjechał autobus. Zwykły, nieduży, ale za to z jaką siłą! Ochlapał Eda tak, że chłopak przestał się łudzić, że jeszcze uchował się jakiś niezamoczony skrawek materiału lub skóry. Drzwi otworzyły się z lekkim zgrzytem, wysiadło kilka osób.
- Ed? - zduszony krzyk. Krzyk. Kto krzyczy na środku ulicy w poniedziałek? Ktoś, kto naprawdę coś przeżywa. Chwila, co to był za krzyk. Jego imię. - Dlaczego do naszego mieszkania nie pasuje mój klucz?
Czułeś kiedyś, jak świat przewraca się o 180 stopni w ciągu sekundy? Zapewniam cię, że jest szybki proces, bardzo szybki. W jednej chwili z głowy Eda wyleciał cały żal do dziewczyny, która stała przed nim. Przez moment zaczął się też zastanawiać, dlaczego pojechała akurat w to miejsce. Gdyby nie odrzucił tej myśli tak szybko, przypomniałby sobie, jak kiedyś dziewczyna z rozmarzeniem mówiła o parku, który znajdował się niedaleko od tego miejsca. Opowiadała, ile czasu w nim spędziła, zawsze gdy nie miała dokąd pójść.
- To miała być - zachłysnął się własnym szczęściem i dopiero po chwili dokończył. - Niespodzianka.
I tak Ed odzyskał swój optymizm. Odzyskał swój największy skarb. Odzyskał swoje życie. A odzyskując, śmiał się z siebie, jak mógł pomyśleć, że Diana do niego nie wróci. Przecież to jego Diana.
CZYTASZ
Ed Sheeran - one shot - Parasol
Teen FictionJesień taka jest. Zimna, ciemna, mokra. Poniedziałki podczas jesieni? Jeszcze cięższe. Poniedziałki podczas jesiennego deszczu, kiedy zapomnisz o parasolu to jednak szczyt.