Skrzydła Motyla

268 48 10
                                    


Trzynasty październik.


W ten wyjątkowo deszczowy, jesienny dzień stanęłam przed nie kiedyś naszym wspólnym mieszkaniem, dzierżąc w słabej dłoni walizkę podróżną upchaną kawałkami swojej duszy, którą jakoś udało mi się pozbierać dziś rano z zakurzonego dywanu.

Nic się nie zmieniło, a przecież nie było mnie tak długo.

Róże w ogrodzie wciąż były martwe.

Zamek w drzwiach nienaprawiony.

Skrzynka na listy zapchana po brzegi tymi cholernymi ulotkami.

Dach przyozdobiony niestarannie światełkami świątecznymi.

Wszystko byłoby dobrze, może nawet poczułabym się odrobinę szczęśliwa ale przecież miedzy nami już nic nie miało być tak samo.

Otarłam łzy rękawem znoszonego swetra i zapukałam cicho jak małe, nieśmiałe dziecko w halloweenowy wieczór.

Otworzyłeś mi nim moja dłoń zdążyła znów zetknąć się z twardym drewnem, tak jakbyś wyczekiwał mnie przez całe swoje życie, skulony w zimnym korytarzu na brudnej podłodze.

Powitałeś mnie bez słowa, ułożyłeś swoje wąskie usta, których smaku już dawno zapomniałam w uśmiech, którego piękna nie byłam w stanie objąć żadną metaforą.

Zawsze byłam beznadziejnym poetą.

Cztery godziny w samolocie spędziłam topiąc się we własnej, bezdennej kałuży myśli. Nawet nie wiesz jak trudno było z niej wyłowić jakieś sensowne słowa.

Ułożyłam w głowie kilka prostych zdań, które miałam w planach ci przekazać, ale kiedy znów cię ujrzałam, z nieułożonymi włosami, w spranych dżinsach i pogniecionej szarej koszuli w której żegnałeś mnie rok temu, wszystko co miałam powiedzieć ugrzęzło mi gdzieś w gardle, uformowało w gruby sznur i zaczęło dusić.

Chwyciłam twoją przyjemnie ciepłą dłoń i złączyłam twoje palce z moimi, zimnymi jak u nieboszczyka.

Trudno jest się ogrzać gdy marznie się na rzęsistym deszczu, ale jeszcze trudniej gdy jest się zupełnie martwym w środku.

Jedną wielką rozkładającą się i gnijącą pustką.

Tym jednym beznadziejnym i impulsywnym gestem chciałam powiedzieć ci że przepraszam

Chyba zrozumiałeś.

Objąłeś mnie opiekuńczo ramionami, pogładziłeś po mokrych włosach i szepnąłeś że jest w porządku, ale wiedziałam że nic nie było w porządku i ty też o tym wiedziałeś, ale żadne z nas nie miało odwagi powiedzieć tego na głos.

Ze strunami głosowymi zawiązanymi na tysiące supłów, zabrałeś walizkę z moją duszą i schowałeś do schowka pod starymi schodami, do miejsca w którym przetrzymywaliśmy bezużyteczne rzeczy, objęte sentymentem.

Powłóczyłam do kuchni, zrobić herbatę dla nas obojga, tak jak za dawnych dni, bo przecież mieliśmy udawać że nic się nie stało, że wciąż nasza psychika jest w jednym, silnym kawałku, że wcale nie rozsypujemy się za każdym krokiem jak zamek z piasku.

Nie mogłam jednak udawać że nie widzę rozbitych szklanek na podłodze, a ty nie potrafiłeś udawać że nie widzisz jak kaleczę się za każdym podniesionym odłamkiem.

Owinęłaś moje drżące palce plastrami w różowe kotki i nawet udało mi się wtedy uśmiechnąć.

Pocałowaliśmy się delikatnie, splątaliśmy znów nasze języki i zakrztusiliśmy wzajemnym smutkiem.

Objąłeś moją twarz dłońmi i jako pierwszy nabrałeś wilgotne powietrze do płuc, rozplątując swoje struny.

- Pokochałem kiedyś motyla - powiedziałeś cicho i pozwoliłeś by moje zdradzieckie łzy po raz kolejny wsiąkły w pomarszczony materiał twojej koszuli - wpuściłem go do siebie nie wiedząc jeszcze co za sobą przyniesie...

Zamilkłeś na chwile zaciskając swoje ociężałe powieki i przejechałeś opuszkami palców po moich zgarbionych plecach.

- Choć skrzydła miał piękne, dziś rozszarpał mi nimi serce.

Nie potrzebowaliśmy już więcej słów.

Oboje wiedzieliśmy że to koniec.


______________

Nie mam zielonego pojęcia co chciałam tym przekazać i czy w ogóle chciałam coś przekazać. W bezsenne nocy wena nasuwa mi naprawdę dziwne pomysły.


Skrzydła MotylaWhere stories live. Discover now