3. rozdział

22 1 0
                                    

Zamiast odpowiedzi matka oświadczyła wymijająco:– Był dziś w Shaston u doktora. Zdaje się, że to nie żadne suchoty, tylko doktor powiada, że mu się tłuszcz zebrał koło serca. O tak – mówiąc to Joanna Durbeyfield zagięła pomarszczone od mydlin palce: duży i wskazujący, w kształt litery C, a palcem wskazującym drugiej ręki pokazywała. – Teraz, powiada doktor, serce pana jest otoczone sadłem, o tak, powiada, a reszta jest jeszcze otwarta. Jak tylko się to sadło połączy – tu pani Durbeyfi eld złączyła oba palce razem – to zgaśniesz jak świeca, panie Durbeyfield. Możesz pan pożyć jeszcze z dziesięć lat albo też umrzeć za dziesięć miesięcy, a może nawet za dziesięć dni. Tessa zaniepokoiła się. Więc ojciec jej może już wkrótce zniknie za chmurą wieczności, teraz kiedy tak nagle spadła na nich wielkość!– Ale gdzie jest ojciec? – zapytała po raz drugi. Matka spojrzała na nią błagalnie:– Nie wpadaj zaraz w złość, moje dziecko! Biedaczysko tak się przejął i tak się uradował tymi nowinamiod pastora, że poszedł do Rollivera, będzie temu jakieś pół godziny. Powinien przecież nabrać sił przed tą jutrzejszą jazdą z ładunkiem uli, bo mają być dostarczone, czy jesteśmy wielką familią, czy nie. Musi wyruszyć zaraz po północku, bo to przecież daleko.– Nabrać sił! – zawołała Tessa porywczo, a z oczu jej trysnęły łzy. –Wielki Boże! Czyż dla nabrania sił idzie się do szynku? A ty, matko, zgadzasz się na to! Jej gniew i wyrzuty zdawały się wypełniać cały pokój i nadawać wystraszony wygląd meblom, świecy, bawiącym się dzieciom i twarzy matki.– Nie! – odpowiedziała ta ostatnia, widocznie dotknięta – nie zgadzam się wcale, tylkom czekała na ciebie, żebyś zajęła się domem, kiedy ja pójdę po niego.– To ja pójdę.– Nie, nie, Tesso, to się na nic nie przyda. Tessa nie robiła jej wyrzutów. Wiedziała, co oznacza sprzeciw matki. Okrycie i czepek pani Durbeyfield leżały już obok niej na krześle w chytrym pogotowiu do zamierzonej wyprawy, nad której potrzebą ubolewała mniej niż nad jej powodem.– A wynieś do szopy Wróżkę- kabalarkę – mówiła dalej Joanna, szybko wycierając ręce i nakładając okrycie.Wróżka-kabalarka była to stara, gruba książka zwykle leżąca pod ręką na stole i tak zniszczona przez częste przeglądanie, że marginesy były starte aż do linii druku. Tessa zabrała książkę, a matka wyszła.Takie bieganie do szynku po lekkomyślnego męża było dla pani Durbeyfield jedyną stałą rozrywką w chaosie brudnej roboty i wiecznej krzątaniny przy wychowaniu dzieci. Znaleźć męża u Rollivera, posiedzieć tam z nim godzinkę czy dwie i uwolnić się na ten czas od jakiejkolwiek bądź myśli i troski o dzieci – to było szczęście! Życie jej wtedy rozświetlało się jak gdyby blaskiem zachodzącego słońca. Kłopoty i inne realia życia nabierały jakiejś metafizycznej nieuchwytności, oddalały się stając się zjawiskami natury czysto intelektualnej, nadającymi się do pogodnego rozpatrywania; przestawały być zdarzeniami natarczywie konkretnymi, jątrzącymi duszę i ciało. Dzieciaki, o ile nie znajdowały się tuż, w kręgu jej widzenia, wydawały się z daleka miłe i pożądane, wydarzenia codziennego życia nie były pozbawione humoru i wesołości. Pani Durbeyfield czuła się podobnie jak niegdyś, kiedy siedząc w tym samym miejscu w okresie zalotów swego dzisiejszego męża zamykała oczy na jego wady, widząc w nim tylko idealne usposobienie kochanka. Gdy Tessa pozostała sama z młodszymi dziećmi, poszła przede wszystkim z wróżbiarską książką do szopy i wsunęła ją pod słomiane poszycie dachu. Dziwny, zabobonny lęk matki przed tym zatłuszczonym tomem sprawiał, że wzdragała się trzymać go nawet przez noc w domu, toteż po każdorazowym zasięgnięciu jego rady odnoszono go z powrotem na miejsce. Pomiędzy matką, z całą jej rupieciarnią przesądów, ludowych podań, gwary i przekazywanych ustnie ballad, a córką, z wykształceniem udzielanym jej według obowiązującego programu przez fachowe siły nauczycielskie, istniała przepaść jakichś dwustu lat. Gdy były razem, stały obok siebie niby dwie epoki – jakobińska i wiktoriańska. Wracając ogrodową ścieżką Tessa zastanawiała się, czego matka dziś właśnie szukała w książce. Domyślała się, że było to w związku z odkryciem przodków, lecz nie wiedziała, że chodziło tu specjalnie o nią samą. Tymczasem, odsuwając od siebie te myśli, zajęła się skrapianiem wodą wyschniętej przez dzień bielizny.Pomagał jej dziewięcioletni brat Abraham i dwunastoletnia siostra Eliza- Ludwika, którą w rodzinie nazywano Lizą-Lu; młodsze dzieci zostały już przedtem ułożone do snu. Między Tessą i następnym dzieckiem było więcej niż cztery lata różnicy, gdyż tych dwoje, które urodziły się pomiędzy nimi, zmarło w niemowlęctwie; toteż Tessa pozostając sama z dziećmi odgrywała rolę zastępczyni matki. Po Abrahamie najbliższe mu wiekiem były dwie dziewczynki, Hope i Modesta, po nich chłopczyk liczący obecnie trzy lata, wreszcie najmłodszy dzidziuś, który właśnie ukończył rok. Wszystkie te młodziutkie istotki były niejako pasażerami na statku sterowanym przez małżonków Durbeyfield, a ich rozrywki, potrzeby, zdrowie, nawet istnienie zależały w zupełności od rodziców. Gdyby głowa rodziny Durbeyfieldów zechciała żeglować w stroną nędzy, klęski, głodu, choroby, upodlenia czy śmierci, to sześcioro tych małych jeńców, zgromadzonych pod pokładem, musiałoby z nim żeglować w tym samym kierunku – sześć bezradnych istot, których nigdy nie pytano, czy w ogóle pragną żyć, a tym bardziej, czy pragną żyć w tak ciężkich warunkach, jakie pociągała za sobą egzystencja w lekkomyślnym domu Durbeyfieldów. Wielu ludzi pragnęłoby wiedzieć, na czym opiera się poeta, którego filozofia uchodzi obecnie za równie głęboką i budzącą zaufanie, jak jego pieśni uchodzą za czyste i świeże, wtedy gdy mówi o "boskim porządku przyrody". Robiło się już późno, a matka ani ojciec nie zjawiali się. Tessa wyjrzała na dwór i myślą przebiegła całe Marlott. Wieś przymykała już oczy. Lampy i świece wszędzie gasły, a dziewczyna w wyobraźni widziała gaszących i wyciągnięte ręce. Matka poszła po ojca, to znaczy, że należy teraz pójść po oboje. Tessie przyszło na myśl, że człowiek słabego zdrowia, zamierzający wyruszyć w podróż zaraz po północy, nie powinien o tak późnej godzinie siedzieć w szynku i "oblewać" tam wiadomości o swym szlacheckim pochodzeniu.– Aby – powiedziała do młodszego brata – włóż no czapkę i... chyba nie będziesz się bał? Pobiegnij do Rollivera i dowiedz się,co się stało z ojcem i matką. Chłopiec żywo zeskoczył ze stołka, otworzył drzwi i noc go pochłonęła. Minęło jeszcze pół godziny, ani ojciec, ani matka, ani chłopiec nie wracali. Abraham, podobnie jak jego rodzice, został widocznie pochwycony i zatrzymany przez lepkie sidła szynku.– Będę musiała pójść sama – powiedziała Tessa.Liza-Lu poszła spać, a Tessa zamknąwszy dom na klucz wyruszyła ciemną i krętą uliczką, po której trudno było szybko biec, uliczką wytyczoną w czasach, gdy każdy cal ziemi jeszcze nie nabrał wartości, a zegary o jednej wskazówce wystarczały do oznaczania pory dnia.

Thomas HardyTessa d'UrbervilleOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz