Idę ciemną, pustą ulicą na obrzeżach Nowego Jorku. W uszach mam słuchawki, kiwam głową w rytm muzyki, rozmyślając nad dzisiejszym dniem.
Czy zawsze musi być tylko gorzej?
Nagle czyjeś ręce łapią mnie za barki, a ja piszczę, odwracając się i wyjmując szybko słuchawki z uszu.
-Widziałaś? Ktoś chce skoczyć! - mówi wysoki brunet, prawdopodobnie ktoś z mojej szkoły. Wymachuje rękami na wszystkie strony, a ja widzę tłoczących się ludzi pod jednym z budynków.
-On się zabije! - słychać pojedyncze krzyki, a mnie momentalnie mdli.
Dobrze wiem, że mogłabym być na jego miejscu, zresztą jak każdy.
Widok osób, które wyjęły telefony i zaczęły nagrywać całą sytuację sprawia, że zaczynam tracić wiarę w ludzkość.
Jak można być tak nieczułym?
-Gdzie jest wejście do tego budynku? - pytam szybko, chcąc jakoś zapobiec tej sytuacji.
-Przecież to nie ma sensu, to psychol! I tak się zabije, a może pociągnąć cię jeszcze za sobą – mówi, wzruszając bezradnie ramionami.
Patrzę na niego pogardliwie i biegnę szybko przed siebie, po chwili skręcając w boczną uliczkę. Rozglądam się po ciemnym zaułku.
Drzwi!
Oddycham ciężko, szarpiąc się z klamką, która w końcu daje się nacisnąć.
Biegnę szybko do góry po schodach.
Dlaczego zawsze musi być tak ciężko komuś pomóc?
I dlaczego ta osoba nigdy nie chce tej pomocy?
Z głową przepełnioną myślami staram się jak najszybciej przemierzyć kolejne piętra, nim będzie za późno.
Bo w końcu nikt go nie powstrzyma, prawda?
Nogi odmawiają mi posłuszeństwa, a w klatce piersiowej czuję znajomy mi ucisk. Zatrzymuję się, z trudem łapiąc powietrze i opieram o żelazną poręcz.
Nie powinnam się przemęczać. Tak mówi lekarz. Ale kto by się go słuchał, prawda?
Uśmiecham się lekko pod nosem, kiedy bicie serca zaczyna zwalniać i ruszam dalej, tym razem omijając niektóre schodki.
Szybko, szybciej, tutaj liczą się nawet sekundy!
Nagle do moich uszu dobiegają podwyższone ludzkie głosy, jakby paniki.
A potem cisza, jakby w oczekiwaniu.
Skoczył?
Nie, dopiero wszedł na barierkę, tak mi się wydaje.
Biegnę jeszcze szybciej, nie zwracając już uwagi na brak tlenu.
Jest! Widzę wyjście!
Jeszcze tylko kilka rozwalających się schodków, które dzielą mnie od uratowania nieznajomego.
Tylko kilka schodków...
Pcham rękami drzwi, zapominając o oddychaniu i znajduję się na jednym z najwyższych budynków mieszkalnych w Nowym Jorku.
Brawo, Trish.
Nagle ogarniają mnie mdłości.
Czyżbym bała się znajdowania na wysokościach?
Nie, to coś innego.
Przełykam głośno ślinę i zwilżam delikatnie swoje opierzchnięte usta.
Postać stojąca na skraju dachu jest rozmazana, a światło mnie oślepia. Dostrzegam jednak, jak rozkłada dłonie i wystawia jedną stopę w przód.
-Stój! Nie rób tego! - krzyczę zachrypniętym głosem, czując się jak w jakimś filmie o słabej jakości.
Brakuje mi tchu, klatka piersiowa znów się zaciska, a ja opadam na ziemię, starając się walczyć o oddech.
Do moich oczu napływają powoli łzy, a wszystkie znaki na niebie i ziemi mówią:
„Nie uratowałaś go. Nie uratowałaś go, chociaż mogłaś. Mogłaś, lecz tego nie zrobiłaś, Trish. Znowu straciłaś szansę. Znowu nie udało ci się dotrzeć na czas. Znowu..."
Połykam słone łzy, pełne goryczy i konwulsyjnie zaciskam ręce na mojej klatce piersiowej, która jest rozrywana od środka przez setki maleńkich igiełek.
Ten straszliwy ból, czyiś głos i czyjeś ręce, oplatające mnie w pasie, by przenieść w bezpieczne miejsce.
Ta bezsilność.
Ta ciemność.
_____________________________________________________________________________Okay, a więc pierwszy rozdział już za nami :3 Mam nadzieję, że wam się podobał. Dajcie znać, co o nim sądzicie <3
To jak, do następnego? x
CZYTASZ
Addicted to you. ~L.H.
FanfictionJestem uzależniona, Uzależniona od ciebie, Mam dość bycia niewidzialną, Chcę po prostu żyć, A tylko ty mi na to pozwalasz.