Drzewo smutku

95 12 0
                                    

Spojrzała w lustro i zobaczyła w nim bladą, wątłą dziewczynę. Unosząc włosy do góry, zaczęła zastanawiać się, jak będzie bez nich wyglądać. Czy w ogóle chemioterapia jej pomoże? Przez większość swojego piętnastoletniego życia była optymistką, patrzyła na świat przez różowe okulary. Teraz wszyscy uważali, że stała się pesymistką, lecz ona po prostu zaczęła myśleć realnie, zamiast bujać w obłokach. Było 50% szans, że chemia pokona jej okrutną chorobę. Nadal istniało pewne ryzyko, o którym Marie zdecydowanie za często myślała. Wiedziała jednak, że jej rodzice wiedzieli co robią, kiedy wysyłali ją do ciotki do Londynu, gdzie miała odbyć specjalną terapię w jednej z najlepszych klinik leczących raka. 

Marie Johnson, przed tym jak zachorowała, była dość szczupłą, wysoką brunetką. Jej oczy były jasnoniebieskie, co w połączeniu z jej ciemnymi włosami dodawało jej twarzy tajemniczości. Zawsze wyglądała i zachowywała się jak osoba starsza niż w rzeczywistości była. Dorosłość to stan umysłu, a nie cyferki na papierku.
Dziewczyna wyszła ze swojego małego pokoju i zbiegła po schodach do drzwi, gdzie czekała na nią siostra jej ojca.

- Gotowa? - zapytała kobieta, podając Marie kurtkę jeansową. - Ubierz, bo jest zimny wiatr.

Nastolatka założyła kurtkę, ponieważ nie chciała się do tego wszystkiego przeziębić. kiedy dojechały, Marie zapytała, czy mogłaby do środka wejść sama.   

- Nie wie, skarbie - westchnęła ciotka. - Obiecałam twoim rodzicom, że się tobą zaopiekuję.

- Będziesz czekać tutaj, dobrze? Jakby coś to zadzwonię - dziewczyna pomachała kobiecie komórką przed twarzą i wysiadła z auta. Od pojazdu aż do drzwi kliniki czuła na sobie wzrok ciotki. Idąc po długim korytarzu, mogła zliczyć mijanych ludzi na palcach jednej ręki. Nagle ogarnął ją dziwny chłód, więc potarła swoje ramiona i pomyślała, że gdyby nie jej ciotka, która kazała jej założyć kurtkę, byłoby jej jeszcze zimniej. Potarła oczy, kiedy wydawało jej się, że na korytarzu pojawiła się mgła, lecz to nie pomogło - mgła unosiła się nadal w powietrzu. "Dziwne" - pomyślała. Spojrzała w dół na karteczkę z numerem sali, do której miała się udać, a kiedy podniosła głowę, podskoczyła, bo przed nią stał chłopak i patrzył się prosto na nią. 

- Nie chciałem cię przestraszyć - jego głos rozbrzmiał echem w pustym korytarzu. Marie zorientowała się, że w pomieszczeniu znów panuje przejrzystość, a po mgle nie zostało śladu.

- Jest dobrze - skinęła głową i zarumieniła się lekko, ponieważ brunet stojący przed nią był naprawdę przystojny i nie wyglądał na... chorego. Wręcz przeciwnie jego ciało było wysportowane, twarz uśmiechnięta, ale oczy były jakieś smutne. Pomyślała, że może po prostu przyszedł tutaj z kimś. - Wiesz może, gdzie jest sala numer 107?

- Mhm. W tamtą stronę.

Spotykali się codziennie i za każdym razem chłopak siedział w tym samym miejscu. Marie dziwiło, że każdego dnia w korytarzu była ta dziwna mgła, ale po jakimś czasie zaczęła to ignorować.

- Jestem Calum, a ty? - zapytał pewnego dnia, gdy wreszcie wyszli gdzieś, by się przejść.

- Mam na imię Marie. Miło, że nareszcie znamy swoje imiona. 

Przez przypadek dotknęła swoją dłonią jego i w tym momencie przeszedł ją mocny dreszcz. Zauważyła, że skóra Caluma jest przeraźliwie lodowata, więc zapytała czy nie jest mu zimno, na co on się tylko zaśmiał.

Mijały tygodnie, miesiące, a stan Marie nie poprawiał się. Przez chemioterapię straciła wszystkie włosy i musiała zacząć nosić czapkę - smerfetkę. Nadal widywała się z Calumem.

Pewnego dnia chłopak złapał Marie za rękę i kazał jej zamknąć oczy. Calum zaczął szeptać coś niewyraźnie i pocierał palce dziewczyny swoją zimną dłonią. Chłód w pewnym momencie był nie do zniesienia, więc syknęła i zabrała gwałtownie dłoń, po czym otworzyła oczy. To co zobaczyła sprawiło, że chciała krzyczeć. Klinikowe kafelki zastąpiła mokra, brązowiejąca trawa, ściany zniknęły, a zamiast nich pojawiła się pusta przestrzeń wypełniona gęstą mgłą. Powietrze także było inne. Marie teraz mogła poczuć wilgotny zapach deszczu. 

- Calum, gdzie my jesteśmy? - zapytała zerkając na niego z przerażeniem. 

- Pomogę ci - zaczął iść przed siebie, stawiał pewne kroki, wpędzając dziewczynę w zakłopotanie i myśl, że chłopak wspaniale zna to miejsce, mimo ogarniającej wszystko mgły. Poszła za nim. W końcu dziewczyna zobaczyła przed sobą wielkie drzewo i musiała odchylić daleko głowę, by zobaczyć jego czubek, wokół którego unosił się złoty pył. Zbliżając się do drzewa czuła kolejno radość, złość, zagubienie, rozpacz, zupełnie jakby ktoś narzucał jej te uczucia, a ona nie była w stanie tego opanować. Na drzewie był wyryty napis: "Meare ajona hat'e gerest". Calum wytłumaczył jej, że te słowa oznaczają, że niektóre duchy mają prawo uratować przed śmiercią jednego wybranego człowieka. marie zaczęła łączyć wszystko w całość. Calum był duchem. Mimo protestów doprowadził ją do drzewa i przyłożył jej dłoń do kory. Dziewczyna spostrzegła, że Calum robi się niewidzialny. 

- Już więcej się nie zobaczymy, ale dzięki temu będziesz zdrowa - wymamrotał cicho, a w oczach dziewczyny zebrały się łzy. Czuła, że jakaś dziwna, silna moc przepływa przez jej ciało, a każda jej tkanka odnawia się. Odpłynęła.

Otworzyła oczy i znów stała na korytarzu kliniki. Jej oczom jednak nie udało się zlokalizować Caluma. Na kolejnych badaniach okazało się, że zdarzył się cud, a mianowicie dość rozwinięty rak opuścił ciało Marie. Była całkowicie zdrowa. Mimo wszystko to magiczne drzewo opisała w swoim pamiętniku jako "drzewo smutku", bo zabrało jej Caluma, którego zdołała pokochać tak bardzo przez ostatni czas. 





Pozdrawiam wszystkich, którzy wytrwali do końca B-)

Drzewo smutkuOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz