[Prolog]

206 14 6
                                    

  Ciemność... Od kiedy pamiętam bałem się tej nieokreślonej masy. Tej bezgranicznej pustki jaka sobą tą reprezentuje. Kiedy patrzyłem w mrok miałem wrażenie, że krzyżuję wzrok ze śmiercią, że czuje na policzkach jej śmierdzący rozkładem oddech. Potem dorosłem. Posmakowałem i przelałem hektolitry krwi. Teraz już się nie boję nocy. Nawet tego co się w niej czai... bo wiem, że najgorsze potwory nie czają się na nas w zewnętrznym świecie. Nie rozrywają gardeł nieumyślnych podróżnych. Widzę je czasem gdy patrzę na siebie w lustrze. To w moich oczach odbijają się ślepia Szaleństwa... Znacie tego demona... To on popycha do nikczemnych czynów. Powoduje, że to co prawe i honorowe staje się odrażające... a to co mroczne, potworne i bestialskie nagle przybiera odzienie rzeczy słusznej. Szaleństwo to mój demon... którego mogę okiełznać tylko poprzez ból i dyscyplinę.
- Ból... Dyscyplina - powtórzyłem na głos i zacisnąłem pięść. Ledwo ją czułem. Kostki były całe popuchnięte, wiedziałem o tym nawet jeśli nie zdjąłem jeszcze bandaży. Oddychałem ciężko, pot spływał mi ciurkiem po całym ciele. Niezbyt lubiłem to uczucie. Jakby jakieś kościste palce dotykały mojej skóry. Wzdrygnąłem się na tę myśl. Uspokoiłem oddech i sięgnąłem po butelkę z wodą. Nagle poczułem w żołądku skurcz. Sparowałem cios jeszcze zanim go zobaczyłem. Kopnięcie prosto na głowę. Zadane z taką siłą, ze z łatwością roztrzaskałoby mi czaszkę. Takie zagranie mógł zrobić tylko jeden człowiek. Mistrz. Zdusiłem w sobie jęk. Jak okażę słabość złamie mi drugą rękę a potem nos. Ukłoniłem się nisko jak etykieta Zakonu nakazywała. To nic nie dało. Piekący ból rozszedł się po moich plecach wyciskając łzy. To nie tak, ze byłem beksą... ktoś kto nigdy nie został zbiczowany, to tego nie zrozumie. Pieczenie pękniętej skóry jest gorsze od pulsowania złamanej kości.
- Znowu przyłapałem cię na leniwieniu się podczas treningu - Zaczął mistrz a ja nie podnosiłem się z ukłonu. Nie mogłem jeżeli chciałem mieć coś w ustach w tym tygodniu. Błaganie o litość nie miało sensu. Proszenie o wybaczenie tym bardziej nie. Jeżeli w tej chwili ośmieliłbym się otworzyć usta to prawdopodobnie nie byłoby co po mnie zbierać. Zamknąłem oczy oczekując na ból i zatrzymując na siłę uśmiech, który chciał pojawić się na mojej twarzy. 

                                                                                                 ***


Powoli rozchyliłem powieki. Dlaczego sobie to wszystko teraz przypominam? Rozejrzałem się dookoła. Zgniłe belki, wilgoć na ścianie. Ten pokój zmarniał razem ze mną przez te lata. Musiałem wstać i się spakować. Aż nie do wiary, ze wyjeżdżam. Wcale mi się ten pomysł nie podoba. Co prawda wielu innych łowców dałoby się pokroić za takie zlecenie, ale nie ja. Ja wolę zepsute do cna mury naszego Zakonu... Podobają mi się wyblakłe witraże i zdeptane dywany. Lubię też mały lasek na wschód od głównej bramy, oraz leżący stojący tam grób. NIE NIE NIE Rozkaz to rozkaz. Idę zabijać niebezpieczne potwory w ludzkiej skórze. Homo Sapiens Nocturna... chociaż wy pewnie znacie je pod określeniem "wampiry". Ta, te przeklęte przez Boga istoty naprawdę istnieją. Chociaż, tak szczerze mówiąc ja nie wierzę w Boga... ani w Szatana. W sumie wierzę jedynie w siebie i w mojego przyjaciela Bena. Ale za żadne skarby nie odważyłbym się to powiedzieć na głos. Posadziliby mnie chyba na palu i tyle z mojego życia. Skończyłbym jako strach na wróble. Ech... Marny koniec jak na łowcę. Zakryłem oczy przedramieniem. Lenistwo w takich chwilach jest silniejsze niż grawitacja. W końcu zebrałem się w sobie i wstałem. Rozruszałem wszystkie stawy i spojrzałem sceptycznie na walizkę. Było tam już wszystko co trzeba, ale jeszcze jej nie zamknąłem by jak najbardziej odwlec wyjazd.
- Co za syf - westchnąłem i spojrzałem za okno -Żyję wśród idiotów- dodałem cicho pod nosem i uśmiechnąłem się łobuzersko. Ot mały bunt wewnątrz zakonu. Nic nie znacząca iskra. Bez beczki z prochem. Pojedynczy zryw, którego nie zauważy nawet sokole oko. Ale dla takiego jak ja to naprawdę wiele. Aż podskoczyłem gdy ktoś zapukał do moich drzwi. Momentalnie się uchyliły i ujrzałem w nich głowę starszego Mnicha.
- Witaj bracie - zacząłem i ukłoniłem się nisko. Powtórzył ten gest, ale nie odezwał się. Miał przysięgę milczenia. Niemniej wiedziałem po co go tutaj przysłali. Już czas bym ruszał. Skwapliwie zamknąłem walizkę i zarzuciłem pokrowiec od gitary na plecy. Tutaj kończyła się moja wola wolności. Wróciłem do dawnego ja. Przynajmniej powierzchownie. Nic nie stało mi na przeszkodzie by w locie do Londynu przeklinać na całego w myślach. Żyję wśród idiotów. Wśród ludzi... którzy nie wiedzą, ze są bydłem skazanym na rzeź. Ofiarami, że drapieżniki ciągle na nich polują. Że są wśród nich. Kretyni zapatrzeni w siebie i swoje życie, kruche jak stary pergamin. I gdy tak kląłem na wszystko co żyje i chodzi, to zdałem sobie sprawę z jednej istotnej rzeczy. Nienawidzę latać. Kurwa... Nienawidzę podróżować w czymkolwiek. Resztę lotu spędziłem przyjaźniąc się z kiblem. Iście wciągające zajęcie. Naprawdę kurwa zajebiste uczucie. Nie powiem... Początek tej misji, wypchał mnie takim optymizmem, ze aż stałem się pluszowym misiem.  

Efekt MotylaOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz