Rozdział ३

17 1 2
                                    

Zima odchodziła z Quart-Unum małymi krokami, na Lodowcu jednak trwała w najlepsze. Śnieg tego roku okrył całą znaną część wyspy grubą na trzy łokcie pierzyną. Lód uzbroił jeziora i rzeki swym śliskim pancerzem, a olbrzymia wręcz populacja ptaków wyemigrowała do Draviskii.
Lodowiec była to wyrastająca kilkadziesiąt stóp od zachodniego brzegu wyspy wielka połać lodu, śniegu i ziemi ciągnąca się nieprzerwanie aż do miejsc, nieznanych żadnemu cywilizowanemu człowiekowi ostępów, gdzie północ stawała się południem, wschód - zachodem i gdzie wszystko, co znane traciło swoją wartość. Na Lodowcu mieszkali ludzie, a jakże. Byli to w znacznej części Draviskianie, poza tym Kulla G'orczycy i Grighalończycy. Ci pierwsi byli tu z rozkazu króla, który zarządził, że mieszczanie, szlachta i chłopi z Draviskii będą raz w miesiącu wysyłać co najmniej jedną osobę na wyspę. Miała za zadanie mieszkać na nieprzyjaznym terenie i zdobywać dalsze areały na północy. W ciągu lat, dzięki temu procederowi, zwiększono granice Quart-Unum o czwartą część. Na Lodowcu powstała nawet wioska, w której mieszkali zdobywcy, nazywani tak przez tutejszych. Ludzie ci zajmowali się wyrębem Puszczy Czartów, byli to głównie wojowie, jurni chłopi i rycerze, których było tu najmniej, a także drwale, myśliwi i rybacy. Reszta mieszkańców Lodowca była tu z własnej woli. Na zachodzie i na Mierzei Północnej znajdowała się nieduża, żwirowa plaża często odwiedzana przez kobiety z dziećmi, które nie były w stanie wytrzymać zimna panującego w okolicach wioski. Moczyły stopy w chłodnej, słonej wodzie. Kąpały się wśród lekkich fal i biegały po plaży, wspominając odległe czasy młodości.
Zaczynał się nowy dzień, dwudziesty trzeci lutego sześćset trzydziestego dziewiątego roku po upadku cesarstwa. Na skraju wioski stało czterech zdobywców. Był wśród nich mąż znacznej pozycji, dostojny pan Aryszko Rady, rycerz draviskiański.
- Czyż nie jest głupstwem i tragiczną pomyłką ta ekspedycja? - spytał, prawie płacząc Rogisław Szary.
- Mażecie się jak baba, Rogisławie. Dowódca Trzerwin jasno powiedział, że wyprawa jest planowana na dzisiaj. Wasze ryki nic nie zmienią - przypomniał mu Drzaśnik Mały.
- Szczam na Trzerwina i jego plany. Nie przypłynąłem na to zadupie, by narażać życie dla zachcianki tego popierdolca - zdenerwował się Friszkin Szybki.
- Wy uważajcie, Friszkinie, podobno dowódca ma szpicli w całej wiosce - mruknął Aryszko.
-A wy skąd macie takie informacje, dostojny panie? - spytał Rogisław z zaciekawieniem i popatrzył w oczy rycerza.
- Nie jestem, jak wiecie, Rogisławie, byle kim i Trzerwin ma obowiązek mnie o wszystkim informować - odpowiedział spokojnie Aryszko.
Gwarzyli sobie jeszcze chwilę, po której reszta zdobywców także przywędrowała na miejsce zbiórki. Wszyscy ustawili się w zwartym dwuszeregu.
- Wszyscy gotowi do wymarszu? Jeśli nie, macie jeszcze trzy godziny na zaopatrzenie się w potrzebny ekwipunek i powrót do grupy. Ci, którzy nie zdążą wrócić na czas, nie będą mieli przyjemnego życia.
Wielu rozeszło się do namiotów i chat, żeby spakować niezbędny prowiant, broń i inne rzeczy. Co bogatsi kupowali alkohol u wioskowego bimbrownika i miodosytnika, biedniejsi musieli zadowolić się tańszym i mniej rozgrzewającym piwem, produkowanym przez lokalny zakład piwowarski. Gdy na zegarze dobiegła ósma, ludzie zebrali się ponownie.
- Skoro wszyscy waszmości gotowi, uważam że czas nam wyruszyć w drogę - rzekł dowódca z widocznym zadowoleniem.
Las wydawał się całkiem pozbawiony życia. Słychać było tu tylko skrzypienie śniegu pod zakutymi w buciory stopami, szmery oddychania i szum wiatru w koronach drzew. Jeśli nawet żyły tu jakieś zwierzęta, to nie dawały o tym znać.
- Panie Trzerwin, co my tu żreć będziem? - spytał zaniepokojony Mietsław, mąż jak tur.
- Są drzewa, jest śnieg, coś wymyślim.
W tym samym momencie pod stopy Aryszka spadła duża sosnowa szyszka. Schylił się, by ją podnieść. Szelest. Tupot. Hałas. Z jego lewej strony, z gęstwiny leśnej wybiegł zataczający się, rozpędzony żubr. Rycerz odskoczył do tyłu, tracąc równowagę i upadając w biały puch. Zwierzę ryknęło żałośnie i zwaliło się w konwulsjach na ziemię.
Przez chwilę Aryszko wpatrywał się w zdradziecki owoc sosny, po czym go odrzucił i spojrzał na włochatego trupa. Nikt nie wiedział z jakiej przyczyny zdechł.
- Drzaśnik, zobaczcie co zabiło tego bydlaka - rozkazał Trzerwin.
Wezwany nic nie odpowiadał, a jedynie z miną męczennika zbliżył się do świeżego truchła. Chwilę pogrzebał w futrze, kilka razy dostał odruchu wymiotnego i po chwili znalazł jakąś ranę.
- Jest rana - oznajmił.
- Jaka? - spytał zaskoczony dowódca.
- Okrągła, głęboka jak po pocisku z pistoletu, tylko ze trzy razy większa.
Trzerwin zmarszczył brwi.
- Lepiej zostawmy go w spokoju. Nie jestem pewien, ale to mi przypomina sposób polowania pewnego niebezpiecznego stwora. No już, idziemy dalej! - rozkazał.
W jego oczach płonął ogień przerażenia.

Zincklov ElèmentariWhere stories live. Discover now