Awoo

2.2K 181 78
                                    

Uprzedzam, że akcja dzieje się w USA i polski = koreański, a angielski = angielski.


Znowu flirtujesz? Mówiłaś, że faceci cię nie interesują. Od razu jestem w stanie stwierdzić, Że wyszykowałaś się cała poza dłońmi i stopami. Uśmiechasz się przed nim, lecz odwróciwszy się, twoja twarz poważnieje. 

[...] Flirtuję z tobą, zakochujesz się we mnie. - Lim Kim, Awoo



Drzwi do kwiaciarni otworzyły się wraz z brzękiem wiszącego przed nimi dzwonka. Seokjin, wytrącony z czynności, szybko schował różową buteleczkę do szuflady oraz rzucił okiem na zegar. Czternasta. Czternasta, kurwa mać. Klient miał lada moment odebrać bukiet, o którym, oczywiście, przypomniała mu dopiero godzina.

Przełknął ślinę, niepewnie przenosząc wzrok na gości.

– Hello, what can I do for you? [Dzień dobry, jak mogę państwu pomóc?] – Uśmiechnął się, ledwo powstrzymując się przed westchnięciem z ulgą. Jakaś hinduska rodzina.

Kobieta w okolicach trzydziestki szturchnęła faceta, prawdopodobnie męża, w ramię, palcem wskazując na Seokjina. Widać, że dobrze wychowana. Dzieci też musi zajebistych manier uczyć, bo biegały po sklepie jak murzyni przy ognisku, na co rodzice nie zareagowali.

Chłopak uniósł brwi, poszukując pomocy w mruczącym coś pod nosem hindusie.

– Um, kids, calm down, please? You're gonna bump into something or... [Uch, dzieci, mogłybyście się uspokoić? Wpadniecie na coś...]

Seokjin teraz spoglądał na to wszystko z przerażeniem wymalowanym na twarzy. Dwójka ciężkich do opanowania dzieciaków (przynajmniej po angielsku, po koreańsku wątpił, by go zrozumiały) i rodzice z jakimś lagiem życiowym. Cudownie, kurwa.

Mężczyzna nagle zabrał głos i tak, jak kamień spadł Koreańczykowi z serca, bo może jednak postanowią się komunikować, tak szybko mu przeszło.

Z hinduskiego dużo, kurwa, rozumiał.

– Excuse me? [Przepraszam?] – Zmarszczył brwi. Przynajmniej dzieci uspokojono, szef go nie zajebie za stratę w kwiatach. Obcokrajowiec wskazał na swoją żonę i znowu coś powiedział. Tym razem, Seokjin wyłapał z tego coś, co brzmiało podobnie do słowa „kwiat". Sprytnie. Jakby do kwiaciarni można było wejść w innym celu. – Uch, flowers for her? [Uch, kwiaty dla niej?]

Mężczyzna znowu coś wymamrotał, ale skinął głową.

– Roses? Gillyflowers? Tulips? [Róże? Goździki? Tulipany?]

A teraz spojrzał na Koreańczyka z szerokimi oczyma.

– Cholera jasna – mruknął, na tyle cicho, by nikt go nie usłyszał. Z resztą, i tak nikt by nie zrozumiał.

W momencie, w którym wyszedł zza blatu, by wskazać, o których kwiatach mówi, dzwonek dał o sobie znać raz jeszcze. Znowu nie ten umówiony klient. Przynajmniej coś.

Spojrzał w drzwi z proszącym albo o pomoc, albo o śmierć wzrokiem. Zdziwił się nieco, ujrzawszy Azjatę (nie, nie hindusa, czterech na raz mu wystarczało). Koreańczyk, jak nie to Chińczyk. Z jednej strony dobrze, bo z nim problemów w komunikacji raczej nie będzie, ale z drugiej, ten mu średnio pomoże.

– G'afternoon, do you know hindi? [Dzień dobry, zna pan hinduski?] – Nieznajomy, blondyn, jak zanotował, zachichotał na jego bezpośredniość. Albo desperację, jak kto woli.

Que suis-je pour toi? [namjin]Where stories live. Discover now