Rozdział 1

1.1K 35 9
                                    

Tego dnia wracałam od przyjaciółki. Było kilka minut po 9 wieczorem, ale nasze domy nie były zbyt daleko od siebie, więc postanowiłam przejść się pieszo. Może to i lepiej. Przechodząc zobaczyłam pożar. Płomienie otaczały cały dom. Czym prędzej zadzwoniłam po straż pożarną, a panika ogarnęła całe moje ciało. Drzwi frontowe otwarły się szeroko i wybiegły z nich 3 kobiety. Oh, dzięki Bogu, czyli żyją! 2 z nich miały na rękach dzieci. Brunetka, wnioskuję, że była matką, wykrzykiwała czyjeś imię.. Lewis.. Czy coś koło tego. Czyli ten chłopak musiał zostać w domu. Pod wpływem impulsu po prostu podbiegłam bliżej. To było cholernie idiotyczne i nieodpowiedzialne, ale to zrobiłam. Wskoczyłam do ogarniętego ogniem mieszkania. Ten chłopak mógł przecież już nie żyć, dlaczego i ja tak bardzo usiłuję odebrać sobie życie? Przeklinałam w myślach siebie i moją nadopiekuńczość. Po prostu nie chciałam, żeby komukolwiek stała się aż taka krzywda. Odwiązałam chustkę z nadgarstka (dzięki Bogu, że ją ze sobą wzięłam!) i przywiązałam tak, żeby ochraniała mi choć trochę usta i nos.

- Lewis! - krzyknęłam tak głośno jak umiałam. Dokładnie przeszukiwałam każde pomieszczenie na dole, ale nikogo tam nie było. W moich oczach zaczęły pojawiać się łzy. On musi żyć. MUSI. Choćbym i ja miała umrzeć.. Idźcie w cholerę, wyrzuty sumienia. Powoli wchodziłam na górę, a ognia przybywało. Wchodziłam do centrum pożaru. Zwariowałam, przysięgam.

- Lewis! - po raz kolejny krzyknęłam.

- Louis. - usłyszałam kaszel. Odetchnęłam z ulgą. Czyli jednak żyje!

- Gdzie jesteś?

- Białe drzwi, nie mogę wyjść. Brakuje mi powietrza.

- Trzymaj się, zaraz Cię wyciągnę! - pisnęłam, kiedy obok mnie upadł kawałek spalonego drewna. Cholera jasna, mało czasu, mało czasu. Oczy coraz bardziej szkliły mi się pod wpływem nadmiaru dymu, ale przecież teraz się nie poddam, prawda? Jedyne białe drzwi jakie znalazłam znajdowały się pośrodku korytarza. Nacisnęłam klamkę, ale nie chciały się otworzyć. Z moją siłą pewnie niewiele bym zdziałała. Trzeba je jakoś wyważyć. Ale czym? Potrzebna mi siekiera. Ale skąd ja do cholery wezmę siekierę? Omiotłam pomieszczenie wzrokiem, a na jednej ze ścian, zaraz koło paru dyplomów i zdjęć zauważyłam kij bejsbolowy. O ironio. Werwałam go z haczyka i z całej siły uderzyłam w drzwi, robiąc w nich dziurę. Powtórzyłam się pare razy aż w końcu same upadły. No jak powiem bratu to mi w życiu nie uwierzy.. O ile przeżyję. Odrzuciłam kij na bok i nachyliłam się nad chłopakiem leżącym na podłodze. Połowa pokoju zdążyła się już zająć ogniem. Kto by pomyślał, że ściany są tak łatwopalne.

- Louis, słyszysz mnie? Wstawaj, wyciągnę Cię. - powiedziałam mocno potrząsając jego ramionami.

- Nie dam rady. - zakaszlał. - Zostaw mnie.

- Oszalałeś chyba. Wleciałam tu po Ciebie, ryzykując życie więc podnoś się i idziemy. Louis. - rzuciłam błagalnie. Widząc jego próby poniesienia się, stanęłam za nim i pomogłam mu dźwignąć się na nogi. Przerzuciłam sobie jego ramię przez szyję i zdecydowanym krokiem ruszyłam przed siebie. Cały czas rzucałam mu jakieś pocieszające słowa, widząc jak zamyka oczy i kaszle coraz częściej. Byliśmy już dosłownie na ostatnim schodku, a on usiadł.

- Nie dam rady. - podskoczyłam słysząc lekki wybuch na piętrze.

- Ty pieprzony egoisto. Dobrze wiesz, że bez Ciebie nigdzie nie pójdę, a jednak chcesz tu zostać? Dobrze, zginiemy tu razem, ale będziesz miał mnie na sumieniu, nie ma sprawy. - tak jak myślałam, skrzywiony dźwignął się na nogi i podał mi lekko trzęsącą się dłoń. Zignorowałam ją i wróciłam do takiej pozycji w jakiej byliśmy wcześniej. Dosłownie wywlokłam go na zewnątrz i razem z nim upadłam na trawnik. - Nie zamykaj oczu, Louis, słyszysz? Karetka i straż już jadą, będzie dobrze.

RescueOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz