Rozdział I

272 27 26
                                    

Cholera, po co było ci się wydurniać. Mógłbyś teraz spokojnie siedzieć na lekcji polskiego - powiedział cichy głosik w mojej głowie. Niechętnie przyznałem mu rację i nacisnąłem klamkę. Zachowując dostojną postawę, wszedłem do gabinetu dyrektora. Gdy emocje nieco opadły, przestraszonym wzrokiem przebiegłem po pokoiku. Był mały i przytulny. Przez okrągłe okienko wpadała niewielka ilość światła, utrzymując go w swoistym półmroku. Na środku, na puszystym jak futro jaka dywanie stało biurko dyrektora. Osobnik za nim siedzący był przedstawicielem rasy białej, który urodził się ze zbyt dużym żołądkiem i skrzętnie to wykorzystywał.
— Dzień dobry — powiedziałem teatralnym szeptem, bojąc się zniszczyć tę wszechobecną ciszę.
Mężczyzna odłożył na blat ugryzioną drożdżówkę i z męczeńskim wyrazem twarzy powstał, by odrzeknąć:
— Dla ciebie nie taki dobry, nieprawdaż panie Krzysztofie?
Nawet nie odpowiadałem, wiedząc że nie jest to dobry moment. Dyrektor kontynuował:
— Profesor Szrajber napisała do mnie maila i nie jest to nic, co mogłoby cię uszczęśliwić.
Jak widzicie sytuacja nie była najciekawsza z mojej perspektywy.
— Napisała, że na lekcjach wyrywasz się niepytany, a zapytany o ulubiony mit odpowiedziałeś niekulturalnie, że najciekawszy jest mit o Conanie — odczytał, robiąc duże przerwy, kiedy napotkał jakikolwiek znak interpunkcyjny.
— Jak masz zamiar wytłumaczyć to naganne zachowanie?
Pomyślałem i wpadł mi do głowy całkiem niegłupi pomysł.
— Pani profesor nie uściśliła, o jaki mit jej chodzi, dlatego odpowiedziałem, tak jak pan profesor przeczytał — odpowiedziałem ze stoickim spokojem.
Teraz dopiero poczułem przypływ adrenaliny. Co powie? Czy wywali mnie ze szkoły? Myśli kotłowały w mym mózgu jak wrzątek w czajniku, piszcząc przeraźliwie, bym wreszcie wyłączył zasilanie.
Grubas uśmiechnął się do mnie pobłażliwie spod krzaczastego wąsa à la Józef Piłsudski.
— To jestem w stanie ci darować, ale mimo to pozostaje nam kwestia wyrywania się do odpowiedzi bez pytania —  wyjaśnił.
Nieeee!!! — krzyknął głosik, niemal rozrywając mi czaszkę.
— Nie zgłaszam się do odpowiedzi, ponieważ pani profesor mnie nie pyta, nawet kiedy się zgłoszę, a pan profesor wie, że wiedzą trzeba się dzielić — zaszachowałem go, to było od razu widać po jego wyrazie twarzy.
Coś niepewnie mruknął, podrapał się przez chwilę pod bulwiastym nosem i kichnął. Wiedziałem, że nie ma już argumentów, poszło prościej, niż się spodziewałem.
— No dobrze. Zadam ci w takim razie jedno ważne pytanie - czy pani profesor Szrajber jest według ciebie dobrym nauczycielem? — spytał, przybierając pokerową twarz.
Punkt dla niego.
— Pani profesor byłaby lepszym nauczycielem, gdyby nauczyła się, że ręka w górze oznacza chęć wypowiedzenia się i traktowała ją jako priorytet przed pytaniem innych osób, które najwyraźniej nie chcą być pytane. Szkoła powinna kształcić tych, którzy chcą się uczyć, a nie zmuszać do nauki nieuków. W Polsce oprócz lekarzy i prawników potrzebni są też zawodowi budowlańcy, mechanicy i kucharze —odparłem jak zazwyczaj - niezbyt zwięźle, ukazując ostentacyjnie swój kompleks boga.
Mężczyzna uśmiechnął się i kaszlnął.
— Ty Krzysiek to masz pomysły. Dobra wracaj do klasy i powiedz pani profesor, że chcę się z nią spotkać jutro piętnaście po piątej pod kościołem — polecił mi.
Głosik poinformował mnie, iż prawdopodobieństwo romansu wzrosło o dwadzieścia procent. Były to oczywiście tylko spekulacje, a w ogóle to co mnie obchodzi staruch spotykający się z inną staruszką. Szybko pobiegłem do sali sto dwanaście na polski.
Otworzyłem drzwi i nie zważając na ciekawskie spojrzenia innych uczniów, usiadłem w ławce, po czym zaszurałem krzesłem po podłodze. Nauczycielka dopiero wtedy mnie zauważyła. Zamrugała umalowanymi na fioletowo powiekami i jej ciemne oczy zatrzymały się na mnie. Podrapała się po podwójnym podbródku. Była stara, miała szare, krótkie włosy i orli nos. Na miejscu dyra pomyślałbym dwa razy, zanim bym się z nią umówił. Kobieta ta przedstawiała się jako standardowy przykład urody jaskiniowego trolla. Jeszcze raz obdarzyła mnie ciężkim spojrzeniem.
— Rozumiem, że pan dyrektor zadbał, abyś dostał najwyższą karę, współczuję ci — mruknęła.
Uśmiechnąłem się złośliwie.
— Pani profesor, niestety pan dyrektor sam sobie wyznaczył karę i powinna pani współczuć jemu, nie mnie — odparłem.
Babina jakby nie zrozumiała mojej inteligentnej wypowiedzi, więc dodałem:
— Pan dyrektor chciałby się z panią spotkać jutro pod kościołem o siedemnastej piętnaście.
Spąsowiała i teraz nie tylko ja, ale cała klasa wiedzieliśmy, że coś jest nie tak. Po chwili dzwonek wywołał w pomieszczeniu nawałnicę i po chwili wszyscy wylali się na korytarz jak spieniona cola z butelki. Wyszedłem z klasy ostatni, nie chcąc zostać przypadkowo staranowanym przez oszalały tłum. Hall tętnił życiem, uczniowie chodzili we wszystkie strony, rozmawiali, odwiedzali szkolny kibel, lub najzwyczajniej w świecie używali telefonów komórkowych. Skręciłem w lewo i znalazłem w połowie zajętą ławkę, szybko na niej usiadłem.
— Słyszałaś, że Kacper podobno coś zarywa do Darii? — spytała, akcentując pierwsze imię jakaś plastikowa blondyna.
— Och! Ha ha! On do niej? Mam bekę! — ryknęła śmiechem jej równie plastikowa koleżanka.
Wyjąłem z plecaka soczek, pozostając przez nie niezauważonym. No cóż, w każdej szkole zdarzy się taka tambler gerl. Nie wsłuchując się w ich rozmowy, wyżłopałem szybko moje picie i zarzuciwszy plecak na ramię zszedłem po schodach piętro niżej. Mieliśmy mieć teraz po dzwonku naszą pierwszą lekcję religii, bo ksiądz był chyba chory albo jeszcze na wakacjach. W okolicy drzwi stali już wszyscy moi koledzy. Rozpoznawałem dopiero kilku, rok szkolny zaczął się przecież dopiero tydzień temu. Nie musiałem nawet na nich patrzeć, by się domyśleć, że wszyscy korzystają z telefonów i spróbuj tu kogoś poznać. Na dodatek jestem w tej klasie tak jakby po raz pierwszy, bo dopiero co wróciłem z wakacji z Japonii. Mam tam wujka, bo siostra mojej mamy wyszła za Japończyka. Moją uwagę zwróciła niska dziewczyna. Ciemne włosy sięgały jej za uszy. Spojrzała na mnie znad ekranu urządzenia i szybko odwróciła wzrok, zobaczywszy że także na nią patrzyłem. Miała duże oczy barwy ultramaryny, które kształtem były zbliżone do migdałów. Nie powiem, że w nich utonąłem, ale zaintrygowała mnie. Nosiła krótką, czarną spódnicę z falbankami, białą bluzkę i płaszcz dopasowany kolorystycznie do dolnej części stroju. Mrugnęła do mnie i wróciła do telefonu. Po tej trwającej wieki chwili wreszcie przyszedł nasz ksiądz. Na samym początku nie wierzyłem swoim oczom.
— To ksiądz? — wyrwało mi się stanowczo zbyt głośno.
Mężczyzna to usłyszał i odwrócił się w moją stronę i wybuchł charakterystycznym, rubasznym śmiechem.
— Och co za niespodzianka!? Krzysztof Strzelecki, jaki ten świat mały! — wykrzyknął.
Po chwili uspokoił się i zaprosił klasę do środka. Wszedłem na samym końcu, przepuściwszy nawet kapłana. Pomodliliśmy się i usiedli w ławkach. Koło mnie swoją sempiternę usadził jakiś niemrawy chłopaczyna o mysich włosach i skórze tak bladej, jakby ktoś wypompował z niego przy narodzinach całą krew. Osobnik był tak sztywny jak wieszak na ubrania i chyba zasnął, bo nijak nie reagował na sygnały, które wysyłałem mu werbalnie. W końcu zdecydowałem się użyć brutalnych środków i żeby odzyskać jego osobę, uderzyłem go z całej siły w ramię. Chłopak wrzasnął przeraźliwie, jak gdyby ktoś mu żywcem wyrwał żołądek.
— Normalny jesteś? — spytał retorycznie.
— Sorry, ale reaguj na moje komunikaty albo cię upomnę fizycznie — ostrzegłem, mimo że wcale nie byłem silny.
Niemal Trup zrobił minę jak zbity pies i wrócił do rozmyślań.
— Janusz Knur? — zapytał, sprawdzając obecność ksiądz.
Cisza.
— Czy jest Janusz Knur? — powtórzył pytanie.
Wtedy szybkim ruchem dałem sąsiadowi kuksańca w bok.
— Janusz Knur?
Partner z ławki spojrzał na mnie z wdzięcznością.
— Jestem — odpowiedział.
Nauczyciel zapisał coś w e-dzienniku i kontynuował:
— Elżbieta Longinus?
Dziewczyna, którą widziałem przed lekcją wstała i odpowiedziała:
— Jestem, proszę księdza.
Po tym usiadła z powrotem i ubrała słuchawki. Po chwili zatonęła w morzu muzyki. Ksiądz kontynuował czytanie obecności, a ja zająłem się przeglądaniem zeszytu kolegi. Na pierwszej stronie obrazek z Maryją, przewracam na następną i zaskoczenie. Całą powierzchnię kartki zajmował sporych rozmiarów atrybut męskości.
— Hej! Co to ma być? — spytałem, powstrzymując śmiech.
Sąsiad znowu nie usłyszał i byłem zmuszony użyć siły. Odwrócił się, przybrawszy według niego pewnie groźną minę, dla mnie to był wyraz twarzy hydraulika, po znalezieniu martwego szczura w rurze.
— Co? — zapytał opryskliwie.
— To. — pokazałem mu palcem rysunek w zeszycie.
Zaśmiał się:
— A to! Kolega mi narysował na polskim.
Wywróciłem oczami młynka, zdziwiony jego spokojną reakcją.
— Wiesz, jakby mi ktoś zrobił coś takiego w zeszycie, powiesiłbym gnoja za jaja u mostu i dał nóż wzorem Bolesława Chrobrego, a nie śmiał się z dzieła o tak wybitnie wątpliwych walorach artystycznych — odpowiedziałem mu.
— Lepiej zamaż, lub nie wiem co z tym zrób, bo jak ksiądz zobaczy, to wiesz — dodałem, wymownie przejechawszy palcem po szyi.
Na twarzy Janusza zagościł strach. Skoro daje sobie bazgrać po zeszytach, to teraz zbierze żniwo i niekoniecznie będzie to pszenica, lub żyto. Chłopak wziął mojego markera i zamalował kartkę tak, że teraz wyglądała co najmniej jak Chaos z mitologii greckiej.
— Brawo ty! — pogratulowałem mu.
Dokładnie w tym samym momencie zza moich pleców na wzór wampira wyłonił się kto? Ano ksiądz.
— Witam panów — rzekł wesoło.
Po raz kolejny moje oczy niebezpiecznie zawirowały w wyniku przedawkowania sarkazmu.
— Och! Szczęść Boże — odpowiedział Janusz.
— Krzysiu? Śpisz na lekcji? — spytał żartobliwie.
— Nie, po prostu umarłem — odparłem nieco odciążając pełen sarkazmu umysł.
Mężczyzna uśmiechnął się podejrzanie i mówił dalej:
— Ładnie to tak do księdza?
Zaliczyłem mentalnego facepalma.
— Proszę księdza, zna mnie ksiądz nie od dziś i wie jaki jestem.
Osobnik przytaknął z uśmiechem i poszedł odwiedzić ławkę za nami. Potem wrócił za biurko i odczytał wymagania edukacyjne, zasady BHP, i wtedy zabrzmiał dzwon wybawienia. Szybko załadowałem do plecaka książkę i zeszyt i przepuściwszy dziewczyny, wyszedłem na korytarz. Była właśnie trzynasta piętnaście i mogłem wracać do domu. Przepchałem się przez całe schody i wyszedłem na zewnątrz budynku. Cóż Dwudzieste Pierwsze Liceum Ogólnokształcące w Tarnowie* było dość duże, jak się patrzy z zewnątrz. Spokojnie przekroczyłem ulicę i znalazłem się na Placu Drzewnym. Podszedłem do pomnika Wincentego Witosa i zacząłem się w niego wpatrywać. „Największym dobrem jest wolna ojczyzna” - głosił napis na obelisku. Co prawda, to prawda, ale nie zmienia to faktu, że od tysiąc siedemset dziewięćdziesiątego piątego Polska nie zdążyła się odrodzić. Z tych smutnych rozmyślań wytrącił mnie znajomy głos.
— Hej! Krzysiek, co robisz? — krzyknął Janusz z drugiego końca placu.
Janusz był moim znajomym jeszcze z czasów gimnazjum. Miał jasne, długie za plecy włosy, orli nos. Jego oczy posiadały kolor świerkowej kory. Jeszcze rok temu zrobił sobie tatuaż na pół pleców za pieniądze, które dostał na urodziny od krewnych z USA. Dziara przedstawiała głowę wilka, dlatego że sam jest wielkim fanem Wiedźmina. Nigdy nie dogadywaliśmy się w tej kwestii, ponieważ ja uważam ten cykl za najgorsze fantasy, jakie kiedykolwiek zostało napisane.
— No witam — powiedziałem, gdy podszedł.
Wywrócił powoli oczyma.
— Nadal się wkurzasz za to, że skrytykowałem „Grę o tron”? — spytał z nietęgą miną.
Westchnąłem i zrobiłem krok do tyłu.
— Nie, po prostu oglądałem posąg Witosa, a ty mi przerwałeś — odparłem.
Zaskoczyłem go, to można było wyczytać z jego wyrazu twarzy.
— To do jakiej szkoły poszedłeś w końcu? — spytałem.
Doszedł do siebie i odpowiedział:
— Kojarzysz ten budynek w dół od kina?
Chwilę mi zajęło przypomnienie sobie o co mu chodzi, jednak po momencie wspomnienie dotarło wreszcie do moich nerwów.
Szedłem ulicą z babcią koło kina w dół. Z daleka widziałem mury jakiejś szkoły, nie była podpisana. Na zakręcie przypadkiem spojrzałem w górę. Szyld nad wejściem głosił „VII Liceum Ogólnokształcące w Tarnowie”.
— Hej! Krzysiek, śpisz? — z letargu wyrwał mnie głos Janusza.
— Nie, ale już wiem o jaką szkołę ci chodziło, siódme liceum, nie?
Chłopak spojrzał na mnie jak na przybysza z kosmosu.
— I ty takich rzeczy nie wiesz?
— Wiem gdzie jest pierwsze i trzecie LO, co mnie obchodzi jakieś tam siódme? — odparłem.
— Bo sam chodzisz do jakiegoś tam dwudziestego pierwszego — zgasił mnie.
Wzruszyłem ramionami.
— Nie sprawia to, że będę się uczyć lokalizacji wszystkich liceów w Tarnowie, chyba ci się coś w głowę stało — odparłem zdenerwowany.
Tamten tylko się zaśmiał i walnął mnie w ramię.
— Żartowałem przecież — stwierdził.
Czasami jego żarty były tak do bólu nieśmieszne, że po prostu nie potrafiłem się z nich śmiać, takie słabe. Zaśmiał się. Nie wytrzymałem.
— Nie śmiej się, bo to nie jest śmieszne — skarciłem go, licząc na jakąkolwiek reakcję, niestety się przeliczyłem.
Dalej się śmiał i widać nie zwracał uwagi na otoczenie.
— Ej! Oddychaj! — krzyknąłem do niego.
Nagle w naszą stronę zaczął się zbliżać rower. Jego czarne jak smoła opony tarły o ziemię, powodując pisk. Chwyciłem Janusza za głowę i przewróciłem na prawo. Pojazd przejechał, a rowerzysta pokazał mi środkowy palec. Ja pokazałem mu to samo, tylko po angielsku, niech ma. Się chłop zdziwił, aż niemal wpadł pod samochód na przejściu i dobrze mu tak. Na szczęście mojemu koledze nic się nie stało, dalej się śmiał. Uderzyłem go w brzuch.
— Ty głupi debilu! — krzyknąłem. — Mogłeś się zabić!
Chyba nie zwrócił uwagi na moje słowa, bo dalej się śmiał. Tym razem dobrze wycelowałem i mój pięciokilogramowy but ugodził go centralnie w czuły punkt. Ryknął z bólu, tak że wszyscy ludzie w pobliżu obrócili swoje głowy w naszą stronę i zwinął się do pozycji embrionalnej.
— Co ty odwalasz? — spytał ze łzami w oczach.
— Zmusiłeś mnie do tego — odpowiedziałem, kopiąc od niechcenia puszkę po piwie.
Spojrzał na mnie z wyrzutem.
— Chodźmy do domu, już po szóstej — rzekłem i ruszyłem w kierunku Góry Marcina.

*taka szkoła nie istnieje naprawdę

Chemia Na Biol-ChemieWhere stories live. Discover now