Fiodor Fiodorowicz był swego czasu wielce wpływowym arystokratą moskiewskim. Nieraz wysuwano wniosek, że gdyby tylko zechciał, miałby swoje miejsce w pięknym, nowym jeszcze Petersburgu u boku wielkiego cara, ale ten, mimo wszystko, pozostawał z dala od wszelkiej polityki. Sprawy państwowe nie interesowały go za wiele. Był człowiekiem oświeconym. Gromadził w swojej podmoskiewskiej posiadłości wielkie księgozbiory, dzieła sztuki klasycznej, egzotyczne rośliny i drogie tkaniny. Na dużo mógł sobie pozwolić, toteż to wykorzystywał. Sprowadzał elementy owej drogiej kolekcji ze Wschodu, sam też bardzo wiele podróżował, zostawiając wtenczas majątek pod opieką dwóch synów. Bogactwo owej rodziny dawało się poznać nie tylko po ichnim sposobie bycia, ale i po tym, że wszyscy trzej panowie nosili brody.
Sam Fiodorowicz, jak zostało już powiedziane, bardzo wiele podróżował. Miał na ten przykład przyjaciela w Anglii, którego dobra lubił odwiedzać, bo zwykle trafiał w okolicy na coś, co warte było dołączenia do jego własnych zbiorów w dalekim państwie rosyjskim. Podczas jednej ze szczególnych jego wypraw, ów przyjaciel, lord Meadows, pokazał Fiodorowiczowi naprawdę nadzwyczajne zjawisko.
- Jest to gabinet osobliwości... albo kunstkamera, jeśli wolisz - wyjaśnił lord. Panowie byli wówczas we własnej galerii lordowskiej posiadłości. Pod ścianą przed nimi stała pyszna, dębowa szafa, akurat otwarta, by odsłaniać swe niezwykłe wnętrze w całej okazałości. A doprawdy, było tam wiele do oglądania.
Wspomniane kunkstkamery stawały się w owym czasie popularne w pewnych kręgach kultury europejskiej. Majętni dżentelmeni nabywali je, by zadziwiać swych gości. Należy wyjaśnić, co się na takową składało, a więc co miał przed sobą w tamtej chwili Fiodor Fiodorowicz. Szafę zapełniały przede wszystkim słoje różnych rozmiarów i kształtów, szczelnie pozamykane, wypełnione alkoholem, służącym do konserwacji tego, co zawierało. Ich istota natomiast właśnie w tej zawartości się objawiała. Otóż była tam zamarynowana dłoń, nadzwyczaj podobna do ludzkiej. Był łeb małpy o rozwartym drapieżnie pysku. Był wątły szkielecik myszy o trzech ogonach i inny, przypominający mitycznego smoka. Dalej - ponadnaturalnej wielkości ślimak, obok zaś oddzielnie jego muszla krwawo-perłowej barwy, poznaczona cała cienkimi kolcami. W słojach marynowały się jeszcze inne cudactwa: para uszu, olbrzymie oko, maleńki móżdżek, rośliny o nieznanym dotąd nikomu kształcie liści lub zioła z tworami przypominającymi twarze ludzkie. Osobno leżały artefakty suche, a więc niewymagające trwałej konserwacji. Należał do nich róg jednorożca, kopyto o szatańskim kształcie, szamańskie różdżki, jedna bardzo wydłużona do tyłu czaszka i druga, z wampirzymi kłami. Dwie spoczywające na boku książki przypominały dawne modlitewniki, musiały jednak być czymś znacznie więcej, jeśli umieszczono i je wśród tej niepospolitej kolekcji przedmiotów.
Fiodor Fiodorowicz był jednocześnie wstrząśnięty i zachwycony. Przebiegał wzrokiem od jednego upiornego przedmiotu do drugiego, mamrotał słowa zdumienia, aż w końcu gorączkowo chwycił ramię przyjaciela.
- Mój lordzie! - zawołał. - Kupię to od ciebie co do jednego! Kupię cały zestaw, podaj tylko cenę.
Wiedział bowiem stary Rosjanin, że podobne zbiory mają na swoją wyłączność pewni władcy i tylko najbogatsi ze szlachciców, przy czym dla każdego jest to nie lada gratka. Tę samą świadomość miał jednak i lord Meadows, więc chociaż zgodził się oddać swój zbiór osobliwości, to zażądał za niego wysokiej sumy. Cena nie grała roli dla zaprawionego w swym fachu kolekcjonera. Stara szafa, wraz ze wszystkimi wypełniającymi ją upiornymi cudami, przeszła oto w ręce Fiodorowicza. Ale że ten nie zamierzał tak szybko wracać w swoje strony, tedy postanowił posłać kunstkamerę w podróż statkiem, by bezpiecznie dotarła do po Rosji, gdzie już zajmą się nią jego synowie.
Cumował wtedy w niedalekim porcie okręt nazwany szumnie "Tryumfem Cara". Udało się Fiodorowiczowi porozmawiać z kapitanem, przekonać go w sposób finansowy do zabrania jego nabytku i eskortowanie szafy do ojczyzny. Tę więc bez większego problemu zapakowano, uważając naturalnie na znajdujące się wewnątrz osobliwe eksponaty, aż w końcu podróż była gotowa. Fiodor Fiodorowicz, wielce rad ze swego nabytku, został jeszcze u lorda Meadowsa. Kunstkamerą miał się odtąd zajmować kapitan Iwo Surykow.
Tutaj należy zwrócić uwagę na pewien szczególny fakt, który dotyczył owego człowieka. Otóż kapitan Surykow był takim typem żeglarza, który zwie siebie raczej - korsarzem. Korsarz gardzi stałym lądem, ma niepoważny zwyczaj do mianowania szanownych jego mieszkańców "szczurami", kocha jedynie swój okręt i słodki szum fal. Porzuca je bardzo rzadko, by uzupełnić zapasy lub legnąć z portową dziewką. Co więcej, Surykow był istnym korsarzem-konserwatystą. Miłował oceany do tego stopnia, że mawiano, iż matka jego musiała urodzić go na piaskach plaży, tak że pierwszy jego oddech miał już słony smak. Kto nie żeglował - tym gardził. Jadał wyłącznie mięso ryb lub tych ptaków, które polatywały nad morzami. Nie znał się na polityce, bo ta obowiązywała na lądzie. Nie miał rodziny - ożenił się wszak ze swym statkiem. Nie obchodziło go nic, co nie miało związku z żeglarstwem. Nie obchodziła go więc i kunstkamera Fiodora Fiodorowicza.
Szafę upchnięto pod pokładem, opakowano, zabezpieczono - i zostawiono. Miała nie oglądać światła dziennego aż do momentu, kiedy stanie się znowu ważna, do momentu dopłynięcia do końcowego portu.
"Tryumf Cara" wypłynął jak należy i kursował bez przeszkód, tak że kapitan Surykow mógł być nie tylko szczęśliwy dzięki czuciu pokładu pod podeszwami, ale i dumny ze swojej załogi. Ta składała się w zupełności z Rosjan, choć nie była to mimo wszystko załoga godna cesarskiej floty. Bardziej pasowałoby do nich określenie "zbieranina". Wyrzutkowie, poczciwe dusze, marynarze pozbierani z portów wzdłuż brzegów Morza Bałtyckiego i Zatoki Fińskiej tworzyli tę barwną zgraję często roześmianych i równie często skwaszonych, ale oficjalnie nigdy czerwonych twarzy. Kapitan Surykow miał bowiem swoje prywatne zdanie również w kwestii alkoholu, i to alkoholu naprawdę wszelkiego rodzaju. Gdy stanowił zasady panujące pod jego żaglami, trunkom upajającym powiedział stanowcze "nie". Owe prohibicyjne zapędy wyniósł, jak szeptano, z tego, że jako pacholę bity bywał regularnie przez ojca-pijaka. Ile w tym leżało prawdy, nie ma pewności. Wiadomo zaś na pewno, że ktokolwiek przebywał na pokładnie "Trymfu Cara", ten nie posiadał pozwolenia na picie czegokolwiek, co by przejawiało choć śladowe ilości procentów. Marynarze mieli jednak w tej kwestii własną politykę, poniekąd różną od kapitańskiej. Nauczyli się przeto zakaz omijać.
I tak już drugiej nocy rejsu, gdzieś między kojami pobrzmiało i zostało powtórzone wieloma głosami pełnymi pijackiej nadziei słowo: wódka. Okazało się, że pewien marynarz, nazywany przez wzgląd na swój ponadprzeciętny wzrost Drągalem, zdołał przemycić butelkę alkoholu. Odkryto to, gdy niebacznie przyglądał się światu przez jej przezrocze. W atmosferze niemalże mistycznej trunek mu odebrano, padły wielkie choć ciche słowa o równości wśród braci marynarzy, a potem, jak gdyby czyniono zadość jakiemuś rytuałowi, rozdzielono wódkę między wszystkich po kolei. I znowu nie było co pić.
- Trudno - rzekł na to jeden towarzysz, zwany Lwem, który jak inni rozstawał się już z ostrym posmakiem alkoholu na języku. - Pływamy tyle czasu bez choćby zerknięcia w kieliszek, to i tę podróż przetrwamy. Dotrzymyjmy tylko do portu, to poczynimy stosowne zapasy, wiecie, panowie.
Jeżeli którykolwiek inny z marynarzy miał zachowaną choćby najniewinniejszą flaszeczkę na czarną godzinę, to niczego nie ujawnił. Jednej nocy załoga miała tę piękną szansę, by każdy mógł choć trochę przypomnieć sobie, jak smakuje ojczyzna. Nawet wówczas jednak mieli co do jednego świadomość, że niechby tylko kapitan Surykow się o tym dowiedział - natychmiast powyrzucałby kogo trzeba za burtę. W tej kwestii nie miał skrupułów. Kolejna dotycząca jego figury legenda głosiła, jakoby sam wcale nie był Rosjaninem. Raczej może zakamuflowanym Anglikiem czy Francuzem. Bo czy widział kto, aby Rosjanin miał wstręt do wódki?
Dwa dni później miał miejsce okrutny sztorm. Tej burzy jednak, huczącej nawałnicy, strugom lodowatego deszczu i piorunom, temu wszystkiemu towarzyszył cud. Otóż trafiła się marynarzom butelka, butelka nie byle jaka, bo z odległości już pachnąca ostro alkoholem. Jakież więc było ich zadowolenie, gdy przemoczeni do suchej nitki i wyczerpani utrzymywaniem masztu dostali konspiracyjnie po łyku rozgrzewającym wnętrze. Skąd się ten ratunek wziął, to nie było pewne. Rozumiano jednak, że być może który z majtków nieśmiało chował dotąd to dobro, aż otworzył serce na widok swoich przemokłych braci o suchych gardłach, nie chcąc się wszak do tego przyznawać. Było to naturalne. Nową flaszkę opróżniono równie prędko, co poprzednią. Tej nocy świętowano.
Kapitan nie mógł wiedzieć, że dźwięki fałszowanych radośnie szant spod mokrego pokładu oznaczają pijackie szczęście. Uznał to za znak radości po pożegnanym sztormie. W istocie bowiem niebo pojaśniało, tak że były widoczne na nim gwiazdy, a wiatr dął w żagle, kierując "Tryumf Cara" w pożądanym kierunku. Sam więc, zadowolony, udał się do swej kajuty.
Przez to nie mógł być świadkiem niezwykłego zdarzenia, jakie miało miejsce tej nocy.
Krótko po północy spod pokładu wygramolił się Lew - ten sam, który uprzednio poczynił tak słuszną uwagę dotyczącą wstrzemięźliwości alkoholowej. Z takiej poważnej postawy i ogromnej przyziemności i dobrych rad. był on właśnie znany. W tej chwili wychodził, by objąć straż na pokładzie, co najpewniej byłby uczynił - ale wtem, gdy już docierał do głównego masztu, struchlał. Oto zza zwoju lin coś na niego patrzyło, wpatrywało się przenikliwie. Był to jak gdyby upiorny nietoperz, połączony z istotą ludzką, choć niewiele w nim pozostało człowieczeństwa. Czerwone ślepia lśniły w atramentowym mroku nocy, tak samo jak kły ostre niby szpilki. Gdy upiór spostrzegł marynarza, rozpostarł szkaradne skrzydła i z zatrważającym piskiem pomknął, polatując, w jego stronę. Biedak rzucił się na pokład, zasłonił głowę wielkimi dłońmi i niewiele mogąc uczynić, zaczął wołać o pomoc.
Gdy znaleziono go i zaciągnięto do światła świec, opisał dokładnie tę bestię.
- Widziałem diabła - zawyrokował, on - ten sam, który zwykle uznałby podobną historię za wyssaną z palca bajeczkę. Pomimo jego przerażenia, nie bardzo chciano w to wierzyć.
Do chwili przynajmniej, nim nad ranem nie wydarzyła się tragedia.
Tym razem marynarzy było dwóch. Na niedługo przed wschodem słońca obaj wyszli na górę, nie biorąc sobie w zupełności do serca zatrważającej historii, jaką wcześniej usłyszeli. Musiało to jednak pozostać im w głowach, bo mówili na ten temat przyciszonymi głosami. Wtem, jeden z tej dwójki, będący właściwie jeszcze młodzieńcem, tracił towarzysza i z zatrwożeniem odmalowanym na twarzy wskazał przed siebie, poza burtę.
- To diabeł w istocie! - zawołał. Wówczas i jego towarzysz zobaczył to samo. Opisywał potem bestię o spojrzeniu, które mogło paraliżować, potwornych szponach i smoczych skrzydłach, która rozpłynęła się w powietrzu. Zanim jednak to uczyniła - zabiła jego towarzysza. Ogarnięty przerażeniem majtek rzucił się do wody i utonął.
Była to pierwsza ofiara i niezbity dowód na istnienie upiora, który nawiedził "Tryumf Cara".
Załoga wpadła w popłoch. Co prawda do końca dnia było już zupełnie spokojnie, zarówno na morzu, jak i na statku, ale w każdym z dzielnych żeglarzy obudził się pewien rodzaj strachu. Był to lęk, który nie pozwalał im przejść obojętnie obok głębokiego cienia, i który wzmógł się wraz z nadejściem zmierzchu. Wtedy też o przedziwnej sprawie dowiedział się kapitan. Stojąc nieopodal steru, wsparł ręce na bokach i ryknął śmiechem, od którego zatrząsła się jego hodowana wbrew zakazowi broda.
- Duchy! - zakpił w twarze grupki marynarzy. - Dziesiąty rok pływam tym okrętem i przysięgam wam, że jak tu stoję, nie dręczyły mnie żadne upiory. Skoczył za burtę i utonął? Żaden był więc z niego żeglarz, a podły szczur lądowy zagnieżdżony na moim statku. Ha! Trzęsiportki! Niech będzie, stary kapitan stanie dziś na warcie. Zobaczmy, czy i mnie nie przelękną się te wasze chochliki!
Surykow uczynił swej deklaracji zadość. Całą noc czuwał na pokładzie. Pod pokładem zaś jego marynarze pili, bowiem w obliczu ingerencji nieznanych sił każde wsparcie było potrzebne i widocznie nie należało ukrywać dalej skrywanych dotąd zapasów alkoholu. Tym razem obyło się bez niespodzianek. Dumny z siebie Surykow wraz z pierwszymi promieniami słońca wstał i ruszył, by zbesztać załogę za dziecinną wiarę w wytwory ich umysłów. Gdy jednak szedł, coś przykuło jego uwagę. Podszedł do miejsca, gdzie obok głównego masztu stały beczki z kapustą, odsunął jedną z nich i aż zawezwał wszystkich świętych z ich złotych ikon. Musiało to się tu znajdować całą noc, lecz nie mógł był dostrzec tego w mroku. Po deskach pokładu rozrzucono istne obrzydlistwo, szaro-różowe, gąbczaste i podobne w swej ohydzie wyschniętemu robactwu. Były to szczątki, niewątpliwie szczątki czegoś okropnego, co straciło dawno swój pierwotny kształt.
Był to znak drugi: na statku działy się rzeczy niewytłumaczalne.
Od tej pory stało się to regularne, że zatroskany kapitan co wieczór klęczał przed świętym obrazkiem w swojej kajucie i że nocne warty na pokładzie widywały upiory, różne upiory. Do znanej już skrzydlatej bestii dołączyły białe cienie i pełzające poczwary. Jeden marynarz zarzekał się, że raz widział parę dzieci w czarnych ubrankach, splamionymi przez morską sól. Ale tym, co najboleśniej do wszystkich przemawiało, były owe przerażające świadectwa obcej obecności - owe szczątki o niepojętym, nierozpoznawalnym pochodzeniu. Któregoś razu, gdy fale kołysały mocniej statkiem, spomiędzy skrzyń wyturlał się perłowy, wielce złowróżby obiekt, w jakim rozpoznano ludzką najpewniej czaszkę. W podobnych chwilach strach marynarzy osiągał paraliżujące apogeum. Nie chciano wychodzić na pokład nocą, jeśli nie było ku temu wyraźnej potrzeby. Wielu zaczęło myśleć - i myśli swe wyrażać - jakoby znaleźli się wszyscy w pułapce. Na okręcie, pośród mórz, bez szans na szybsze dopłynięcie do portu, otoczeni nie tylko przez fale, ale i siły, których nie byli w stanie pojąć ani tym bardziej zwalczać. Masowa zgroza ogarniała załogę. "Tryumf Cara", uznano, musiał być przeklęty.
W tym czasie kapitan Surykow bardzo wiele myślał i chadzał z tego powodu zasiępiony. Że działo się coś potwornego, to widział, ale powoli rodziło się w nim pytanie: dla jakiej przyczyny tak się dzieje? Wszak pływał latami, jak sam podkreślał, na pokładzie swego okrętu, który ukochał jak najdroższą sercu małżonkę, a którego zapragnął wkrótce bronić. Decyzję tę podjął wówczas, gdy jeszcze całe dwie doby dzieliły okręt od zacumowania w porcie. Nie należało tyle zwlekać. Może już zbyt długo zwlekano. Kolejnym pytaniem, mającym rozjaśnić sprawę ostatnich przerażających zjawisk było: cóż jest teraz nowego, czego dotąd nie było, co skłoniło te diabły z samego dna oceanicznych czeluści do opętania statku? Odpowiedź nadeszła natychmiast.
Głęboko pod pokładem, pomiędzy materiałem do łatania żagli a olinowaniem, gdzieś za skrzyniami prowiantu, owinięta w rodzaj brudnego samodziału, stała szafa. Ustawiono ją tam nie tak dawno, gdy "Tryumf Cara" opuszczał angielski dok. Była to kunstkamera Fiodora Fiodorowicza, jego nowo nabyty gabinet osobliwości.
Wiadomym jest, że artefakty, którymi tęże szafę wypełniono, miały wiele związku z nadnaturalnymi, nieczystymi siłami. A zatem to stąd wszystkie problemy! Nie okręt, lecz ów zbiór szkaradziejstw musiał być zamieszkany przez złe duchy!
Kapitan Iwo Surykow ledwo to pojął, a postanowił wyrzucić przeklęty mebel za burtę, wyklinając go do stu diabłów. Wtedy jednak dokonał najbardziej makabrycznego ze wszystkich odkryć ostatnich dni.
Drzwi szafy wyraźnie uszkodzono, by móc je otworzyć. Wnętrze zdewastowano. Słoje były pootwierane i - puste. Zniknęła zawartość większości. Nagle wszystko stało się jasne. To owe zawartości, wyrzucane, były znajdowane na okręcie, zaś alkohol je konserwujący stał się pożywką dla spragnionych trunku marynarzy. Od silnej trucizny zawartej w alkoholu pochodziły ich halucynacje.
Nie było tu duchów. Było nieposkromione, chorobliwe pijaństwo, prowadzące do tragedii. Tak miała się sprawa kunstkamery pana Fiodora Fiodorowicza.
CZYTASZ
Sprawa kunstkamery pana Fiodora Fiodorowicza
Mystery / ThrillerPoczątek XVIII wieku. Statek transportuje do Europy osobliwe bogactwa rosyjskiego arystokraty. Po pewnym czasie załoga zaczyna widzieć na pokładzie tajemnicze istoty i duchy, znikąd pojawiają się nierozpoznawalne szczątki, a statek zostaje uznany za...