Trzymam ją pewnie w ramionach, robiąc to tak, jak Ty mi kazałeś. Wirujemy, potykam się nieco o materiał jej sukni. Patrzę w jej jasne, zaszłe łzami wzruszenia oczy i jakoś nie chcę od nich odwracać wzroku. Światła zmieniają nieagresywnie, nienachalnie kolory, a muzyka jest idealna. Serce bije mi szybko, bo nie jestem tylko ja i moja żona, a cała nasza rodzina. Rodzice, babcie, dziadkowie, kuzyni, kuzynki patrzą na nas i oceniają ile czasu wytrzymamy. Wpatrzeni, szukający jakiegoś drobnego dowodu na to, że któreś w końcu odejdzie, zdradzi to drugie. Tylko jakoś to nie nimi się przejmuję, to nie tym, że pomylę kroki, zdepczę żonę, wywalę się na nią, a ona zacznie dziko chichotać, tłum zbiegnie się żeby nam pomóc... Nie. Po prostu nie.
Stoisz tam Ty, obserwujący, cicho kalkulujący, przekazujący niemo to, czego nigdy mi do cholery nie powiedziałeś wprost! Gdybyś coś zrobił, dał nadzieję, powiedział jedno, ewentualnie dwa dosadne słowa, tak, jak zawsze potrafiłeś, to tego wszystkiego by nie było. A może gdybym to ja pokazał, że jesteś wszystkim, co miałem - mam - po powrocie z wojny?
Grasz patrząc na mnie, a ja nie mam odwagi, jak przez cały okres naszej przyjaźni, by spojrzeć i powiedzieć, coś, cokolwiek. Wiesz, że to powinien być nasz walc?
Sądzę, że nawet nie byłoby ceremonii. Wszystko wyszłoby samo, a ja nie potrzebowałbym dowodu, że mnie kochasz. Nosiłbym obrączkę, która byłaby tylko znakiem,że już do kogoś należę, Ty też - jeśli byś chciał. Wracałbyś do domu po kolejnym głupim pobycie w kostnicy z Molly, bo nie miałeś co robić przez cały dzień, rzucałbyś się na kanapę, a ja bym przychodził, siadał obok, kładł Twoją głowę na kolana i trwalibyśmy tak aż by nam się znudziło albo Ty byś zasnął. Nadal biegalibyśmy na miejsca zbrodni, kradli dowody, które wydawałyby się nam potrzebne albo śmieszne i chowalibyśmy się przed Inspektorem, który wiedziałby, że właśnie zabrałeś jego odznakę. Bylibyśmy dziećmi obok martwego ciała, dedukującymi sobie w najlepsze.
Okrywałbym Cię kocem, moim priorytetem byłoby utrzymanie Twojego ciepła. Bo wiesz, Twoja temperatura jest uzależniające, chociaż mówisz, że jesteś jak lodowiec. Nie jesteś. Nie będziesz. Przecież tego dopilnuję.
Budziłbym się każdego ranka, a Ty mruczałbyś mi do ucha, że jestem idiotą skoro myślę, że kiedyś nie będzie Cię obok. Nigdy nie mówiłbym Ci tego na głos, ale oboje wiedzielibyśmy, że tak, tego właśnie bym się obawiał. Budziłbym się wystraszony, że Ciebie nie ma przy mnie. Kopałbym Cię w łydkę, mówił, że jesteś dupkiem, bo mówisz takie rzeczy, a Ty z uśmiechem chowałbyś moją dłoń w swojej i powtarzał jak mantrę nasze słowa. Wiesz co jest zabawne?
Przecież i tak nie będzie Cię rano obok.
Kradłbym Ci pocałunki, a Ty uśmiechałbyś się albo i nie, i byłoby dobrze. Gdyby nastał kolejny taki dzień, gdy wszystko dla Ciebie jest gorsze, ja byłbym obok. Mógłbym ci czytać, opowiadać o przeszłości lub przyszłości, mówiłbyś mi, że to nudne, a ja bym się nie zrażał, tuliłbym Cię do siebie i nie wypuszczał dopóki nie wstałbyś następnego dnia pełen życia, gotowy by walczyć ze światem, który jest zbyt zwykły jak dla takiej osoby. Zbyt głupi, zbyt ślepy. Zbyt mały na Twoje wielkie i gorące serce, które istnieje, wiem to, upewniałbyś mnie o tym każdego dnia. Budziłbyś mnie swoją grą, patrzyłbyś na mnie z uśmiechem, a ja nie widziałbym powodu, dla którego miałby go nie odwzajemnić, nawet gdyby była to czwarta nad ranem.
Kłócilibyśmy się, ale już nie przez takie rzeczy przechodziliśmy, czyż nie? Wychodziłbym pod wpływem emocji, Ty też, ale zawsze byśmy wracali. Wbiegałbyś do domu po kolejnej naszej sprzeczce, otaczał mnie ramionami, a ja przycisnąłbym wtedy usta do Twojej szyi, schowałbym się w zagłębieniu obojczyka, a Ty powoli byś nas kołysał i nie potrzebowalibyśmy słów. Opierałbyś podbródek na mojej głowie i co jakiś czas całowałbyś mnie w czoło, bo jesteś człowiekiem i jesteś delikatny mimo że prowadzisz tyle wojen...
Codziennie, od nowa, budowałbym nas, udowadniałbym Ci, że masz uczucia, że jestem tak okrutnie wdzięczny za to, że mi je pokazałeś. Wątpiłbyś, krzyczałbyś, niszczył to, co stworzyliśmy, ale słońce każdego ranka też będzie wstawało i zrozumiesz. Obaj zrozumiemy.
Zrozumiemy, że całe nasze życie zawsze by do tego prowadziło. Każde ,,Kocham" było naszym hasłem, a nasze oddechy sacrum i szczęściem. I każde moje zignorowanie tematu, a Twoje krzyki doprowadziłyby nas do tego, że nasze życie nie ma sensu jeśli tego drugiego nie ma obok. Łamałbym ci serce, codziennie, od nowa. I z wzajemnością.
Jednak za późno się zorientowaliśmy. Za późno pojęliśmy to wszystko.
Dobry Boże, Sherlocku, jak ja żałuję. Żałuję każdej sekundy naszej przyjaźni. Bo w każdym z moich głupich snów kiedyś wyznaję Ci miłość. A tutaj, teraz, nigdy tego nie zrobię.
Bądź przy mnie, graj dla mnie, niech niedopowiedzenia wirują między nami. Przecież słońce wstanie następnego dnia, prawda? I zaczniemy od nowa. I zrozumiemy.
CZYTASZ
Rozejm
FanfictionNiech niedopowiedzenia wsiąkają w nas, pozwólmy im. Przecież kiedyś zrozumiesz, że miałem tylko Ciebie. One Shot