Niewiem kiedy dokładnie to się zaczęło. Czasem myślę, że istniałood zawsze. Miałam wielkie plany na przyszłość. Tak samo wielkie,jak marzenia. Byłam na bardzo dobrej drodze do ich realizacji.Najbardziej prestiżowa uczelnia w kraju, kierunek: malarstwo.Profesorowie zachwycali się moimi pracami, na których już zaczęłamzarabiać. Miałam na koncie dwie wystawy, a uczelnia uhonorowałamnie wieloletnim stypendium. Wszystko szło tak, jak powinno.Oczywiście nie obeszło się bez ciężkiej pracy, nieprzespanychnocy i licznych kontuzji. Miałam zmienić świat na lepsze. Miałambyć kapłanem kierującym się trzema zasadami: dobrem, prawdą ipięknem. Miałam dawać ludziom szczęście...
Napoczątku pojawił się problem ze złapaniem ostrości. Potemwszystko się rozmywało. Próbowałam to ignorować. Malowałamwięcej, na przekór. Jednak z czasem wada pogłębiła się na tyle,że nie dało się na to po prostu nie zwracać uwagi. Byłamprzekonana, że okulary załatwią sprawę. Nic bardziej mylnego. Pobadaniach okulista z grobową miną stwierdził, że muszę iść doszpitala. Nie chciał wyjawić wstępnej diagnozy. W każdym raziejego podejrzenia były słuszne. Pamiętam ten dzień, gdydowiedziałam się, że oślepnę, jakby to było wczoraj. „Nic niemożemy zrobić". Tak mi powiedziano. „Jedynie liczyć na cud".Liczyć na cud...
Poczułamsię jakbym usłyszała wyrok śmierci. I oto miałam być martwa.
Nikomunic nie powiedziałam. Chodziłam na wszystkie zajęcia. Malowałambez przerwy. Profesorowie mówili, że wyrobiłam sobie dojrzałystyl. Im mniej widziałam tym lepsze i ciekawsze były moje obrazy.Nie wiedzieli, że pochłaniała mnie ciemność, że z każdymkolejnym dniem spadam coraz niżej i niżej.
Koloryzaczęły się zlewać. Granica między bielą, a czernią zatarłasię. Rzędy stojących na parkingu samochodów wyglądały tak samo,jak stos rozsypanych na dywanie klocków.
Ostatniedwa tygodnie spędziłam w swojej pracowni na poddaszu. Prawie niejadłam, prawie nie piłam. Malowałam. Chciałam uwiecznić ostatnieobrazy jakie dostrzegałam. W końcu pochłonął mnie mrok. Światłoprzestało dla mnie istnieć. Czułam na skórze ciepło promienisłońca, ale nie wiedziałam czy niebo jest bezchmurne, czy też pobłękicie dryfują pojedyncze obłoki. W powietrzu unosił sięzapach kwiatów, ale nie miałam pojęcia czy są one niebieskie, czyteż czerwone. Byłam pogrążona w ciemności, wymieszanej zniepewnością.
Taczerń przerażała mnie. Niczego tak się nie bałam, jak właśniejej. Najgorsze było to, że otaczała mnie zewsząd i miałapozostać na zawsze.
Zestarego życia początkującej malarki zostały tylko studia.Musiałam tam pójść i wyjaśnić wszystko dziekanowi. Rodzicechcieli zrobić to za mnie, ale im zabroniłam. Musiałam zmierzyćsię z tym sama, by móc pożegnać się z marzeniami.
Ioto stałam tuż przy płocie mojej uczelni. W dłoni kurczowościskałam laskę. Jednak nie była ona biało-czerwona. Sama jąprzemalowałam, zaraz po tym, jak dowiedziałam się, że czeka mniewłaśnie taki los. Biel zastąpiłam granatem. To jedno z moichulubionych zestawień kolorystycznych.
Kiedyśz nudów liczyłam kroki. To zajęcie uratowało mi tyłek.
Zostałotylko dwadzieścia kroków do głównej bramy. Nogi zdawały się byćwrośnięte w ziemię. Próbowałam zmusić się do zrobieniaczegokolwiek, ale stałam, jak ten słup soli, wpatrzona w czerń,ściskając w pięści laskę dla niewidomych.
Niewiem co ostatecznie zmusiło mnie do ruszenia na przód. Możeświadomość nieuniknionego? Z każdym krokiem gwar studenckichrozmów stawał się głośniejszy. Elokwentne konwersacje o życiu iśmierci.
Bałamsię. Można by się zastanawiać czego... otóż przerażały mniespojrzenia. Głupie, przecież i tak ich nie widziałam. Niewidziałam, ale czułam jak pełzły po moim ciele. Droga przezdziedziniec zdawała się nie mieć końca. Kroki stawiane w nicość,było ich stanowczo zbyt wiele. Na uczelnianym korytarzu co chwilaktoś na mnie wpadał pogrążony we własnych myślach albo rozmowiez towarzyszem.