Dziś jest ,,ten" dzień. Dziś mija 6 miesięcy od mojego związku z Maciejem.
Jestem szczęśliwa, ciągle się uśmiecham. To pewnie przez tą pogodę: słońce
rozświetla całe niebo, a jego promienie ,,łaskoczą" każde wargi, aż ,,wykrzywiają" się w gorącym
uśmiechu.
Idę na polanę, by nazrywać fiołków do wazonika. Patrzę na
zegarek -, o, za niecałe dwie godziny mój Maciej przyjdzie do
mnie. Ciekawe co dziś przyniesie... Ostatnio było pięć czerwonych
różyczek, może teraz będzie ich sześć? Mnie jest wszystko jedno -
najważniejsze, żeby był on, we własnej osobie. Nie mogę się doczekać.
Chcę spojrzeć w jego błękitne oczy, zatopić się w tym czułym spojrzeniu,
dotknąć jego warg moimi ustami. Och! Chcę krzyczeć z radości! Boże, dzięki
ci, że dałeś mi tyle szczęścia, że zesłałeś tego kochanego Aniołka na ziemię, by
dawał mi tyle szczęścia, tyle radości co dnia... Nachylam się - w zielonej trawie rośnie
pęczek fioletowych, aromatycznie pachnących fiołków. Zrywam kilka gałązek...
,,Jestem zakochana!" - mówię do kwiatków, patrząc w ich płatki tak, jakby mnie rozumiały.
W pewnym momencie słyszę chichot, jakoś dziwnie znajomy. Podnoszę głowę, wstaję... Na drugim
końcu polany zauważam dwie sylwetki. Chłopaka i dziewczyny. Nie widzą mnie... Biegną, trzymając
się za ręce. Są tacy szczęśliwi, prawie tak, jak ja i mój Maciej... Kochany Maciej... Ten chłopak przypomina
mi sylwetkę jakiejś znanej osoby, ale nie mogę nikogo skojarzyć z tą kurtką...? Jednak... Coś mi świta... Ten czarny
rękaw... Ten biały napis ADIDAS... Hmmm... Wiem!... Patrzę i patrzę, aż w końcu przestaję widzieć. Ostra,
mleczna mgła zasnuwa moje oczy... Czuję napływające łzy, kręci mi się w głowie. Z mej twarzy
znika uśmiech, czuję jakąś pustkę w sercu... Idę powoli w stronę pary. Nogi mam jak ,,z waty". Boli mnie
głowa. Szczęśliwa para odwraca się do mnie bokiem. Chłopak przytula dziewczynę, aż w końcu zaczyna ją
całować... Tak namiętnie, a zarazem czule obejmuje ją swymi silnymi ramionami. Przyglądam się dziewczynie.
Taka znajoma... Może ze szkoły? Podchodzę bliżej, jestem około stu metrów od nich, gdy krew w żyłach zaczyna
mi szybciej pulsować. Serce bije jak oszalałe, a nogi odmawiają posłuszeństwa... Widzę ich w całej okazałości...
Takich szczęśliwych, zakochanych. Zauważają mnie. Speszeni przestają się całować. Ich dłonie rozplatają się,
a wzrok ,,biega" po polanie omijając moją osobę. Stoimy naprzeciwko siebie, jakby do pojedynku. Mój wzrok
wędruje od niej do niego. Patrzę i nie rozumiem albo... Albo nie chcę rozumieć?... Tak! Tak właśnie jest. Nie chcę
zrozumieć, że w dniu, w którym powinnam cieszyć się życiem - straciłam radość i pogodę ducha. Straciłam
wszystko. Dobry humor, szczęście, radość oraz to, co najważniejsze - chłopaka, którego kochałam z całego serca
i przyjaciółkę, która była dla mnie jak siostra... W jednej chwili cały świat zwalił mi się na głowę. Wszystko co
tak skrzętnie zbierałam, by być szczęśliwa, rozsypało się i na pewno nie da się ułożyć z powrotem. Stoimy tak
naprzeciw siebie, aż w końcu Maciej rusza się i ciągnie za sobą speszoną Asię.
Są teraz na wyciągnięcie ręki... Mogę ich uderzyć w twarz. Mogę na nich nakrzyczeć, ubliżać... Nie robię nic.
Stoję, patrząc niewidzącym wzrokiem w przestrzeń. W piękne słońce, bezchmurne niebo... W świat, który
dotychczas był dla mnie taki łaskawy, taki wspaniały. A teraz? Stał się szary, ponury i niesprawiedliwy.
- Tak jakoś wyszło... - Maciej próbuje się tłumaczyć. - Dziś jest rocznica - mówię, jakbym nie
słyszała tego, co powiedział.
- Jaka? - pyta Asia.
- Nasza... - zaczyna Maciej, ale nie pozwalam mu dokończyć:
- Już nie nasza. Jeśli chcesz - może być twoja. Nie ma już ,,nas". Jesteście ,,wy". Mnie już nie ma
- mówię to ledwo dosłyszalnie... Odwracam się. Patrzę na moje trzęsące się dłonie i łzy, które
kapnęły na palce i... fiołki, które miały pachnieć w moim pokoju. Rozwieram ręce, a fiołki, jak
za błyśnięciem czarodziejskiej różdżki, spadają w trawę, powoli ginąc w roślinkach. Odchodzę.
Z podniesioną głową, ale ze złamanym sercem. Łzy płyną strugami, a ja nic nie czuję, nic poza zdradą...,
nic poza nią.
Jakimś cudem doszłam do domu. Leżę na łóżku, przytulając mojego kochanego
pocieszyciela - misia. Dopiero teraz uświadamiam sobie, co się stało. Spoglądam w
czarne guziki misiaczka, czyli w jego oczy. Są takie smutne. Wspominam. Powracam
myślami do tego, co już nie powróci... Odeszli... Nie ma ich. Zostawili mnie samą. NIENAWIDZĘ
ich. Łzy nie przestają płynąć. Dlaczego? Pytam miśka. Brak odpowiedzi. Szkoda, że nie możesz mi
pomóc, och, jaka szkoda! Nie istnieje dla mnie przeszłość, teraźniejszość, a już tym bardziej przyszłość.
Pozostała nicość... Nicość... Na ścianie wisi zdjęcie. A na nim Maciej, obejmujący mnie. Krajobrazem jest
wodospad w Szklarskiej Porębie. Kamieńczyk... Wodospad, nad którym Maciej
pocałował mnie po raz pierwszy...
Było tak cudownie... Łzy przestały kapać. Pewnie zabrakło... Przecieram powieki.
Ciągle zastanawiam się nad
dalszym życiem. Wyobrażam sobie imprezy, na których będę musiała oglądać
pewną parę, która zniszczyła mi
życie... Spoglądam na zdjęcie... Bez namysłu biorę do ręki szklankę z herbatą...
Wypijam... Z całej siły
rzucam w wiszącą ramkę, a w niej... on... i ja... Huk. Zdjęcie spada. Nie płaczę... Podnoszę z ziemi
większy kawałek szkła i... patrzę jak z nadgarstka sączy się krew. Coraz więcej krwi i więcej... Przez
mgłę widzę misia, na którego spadają strużki czerwonej wody... Nie czuję nic. Po raz drugi nic nie
czuję. Żadnego bólu, po prostu nic. Przymykam powieki... Już nikt nie będzie wam przeszkadzał,
nie będziecie mieć wyrzutów sumienia, nie musicie się ukrywać... Mamo przepraszam, ale Maciej i
Asia też chcą być szczęśliwi, a ja przeszkadzałabym im w radości, której każdy chce w swym życiu
zaznać... Gdzieś w oddali słychać śpiew Stachursky'ego - ,,Czuję i wiem"... Ginie... Ginę ja...