#1

274 27 11
                                    

Szesnastolatek był bliski płaczu. Zwiadowca stał nad nim i wykrzykiwał pytania, na które on, zwykły chłopak, nie znał odpowiedzi.
- Dobrze. Zapytam ostatni raz. DLACZEGO?!
- To nie byłem ja!
- Nie denerwuj mnie Skelly! Jeśli ja tego z ciebie nie wyciągnę, to możesz być więcej, niż pewien, że zrobi to ktoś inny. A wtedy nie będzie tak miło!
- Will... proszę cię. Uwierz mi. Ja go nie zabiłem.
- Chciałbym ci wierzyć, ale nie mogę robić tego w tej sytuacji.
- To, co zamierzasz? 
- Jak to co? Oddam cię w ręce barona i jego ludzi. A tam nie będzie łagodnego traktowania - odparł i pomógł wstać chłopakowi. Gwizdnął przeciągle, a po chwili zza zakrętu przykłusował koń zwiadowcy.
- Wsiadaj i ciesz się, że cię lubię. Inaczej aktualnie byłbyś nieprzytomny.
Skelly skinął głową. Wiedział, że ze strony Willa, raczej nic mu nie grozi, ale miał się na baczności. Zgrabnie wskoczył na grzbiet drugiego wierzchowca i razem ruszyli na północ.
- Odstawię cię do Norgate. Ja mam pilne rzeczy do załatwienia w Redmont, a wiesz, że większości spraw, sam załatwić nie mogę.
- Rozumiem. Ale nadal nie pojmuję, dlaczego musisz mnie tam osobiście zaprowadzić. Przecież trafiłbym sam.
- W to nie wątpię, lecz moim obowiązkiem jest przyprowadzenie podejrzanego, aby starsi rangą zwiadowcy i cała reszta ludzi, którzy się tym zajmują, mogli robić swoje.
- Cóż. Wnioskuję, że nasze stosunki zmienią się radykalnie?
- Oczywiście, że nie Skelly. Po prostu nieco się ochłodzą, nic poza tym.
- Jasne.
Chłopcy jechali tak parę godzin, z przerwami. W końcu dotarli pod mury zamku, a tam Will przekazał przyjaciela, kilku żołnierzom, którzy już na niego czekali. Gdy uczeń zwiadowcy odjechał, Skelly rozmyślał, o co im wszystkim może chodzić. Mieszkał z Melaronem już jakiś czas, ale nie mógł się winić, za zbrodnię, której bądź co bądź, nie popełnił. Wkrótce stanęli przed wielkimi drzwiami, a z drugiej strony odezwał się tubalny głos, mówiący, że mają wejść. Chłopaka nagle ogarnął dziwny lęk, więc nie odzywał się. Na krześle, przy sporych rozmiarów biurku siedział mężczyzna, na oko koło 40 lat. Wysoki, dobrze zbudowany, pewnie ćwiczy. Zmierzył Skelly'ego wzrokiem, a widząc tylko przerażenie, spuścił z tonu.
- Skelly Evans?
- Tak.
- Gallia, obecnie Araluen, lenno Norgate?
- Zgadza się.
- Ile lat?
- 16.
- Jakaś rodzina?
- Nie znam. Moim opiekunem był zwiadowca Meralon z tego lenna.
- Właśnie. Był. Powiesz mi, o łaskawco, co się wydarzyło?
- Mieszkam tu jakieś pół roku. W zeszłym tygodniu wybrałem się na wycieczkę krajoznawczą. Meralon wiedział o tym, a ja uzyskałem jego zgodę. Wiec pojechałem, a gdy byłem w trakcie powrotu, zgarnął mnie Will... z zarzutem, że zabiłem swojego przybranego wujka. W panice zacząłem uciekać, ale on mnie dogonił. Potem spotkaliśmy się z jego mistrzem, a on wysłał mnie spowrotem tutaj.
- I cały czas twierdzisz, że to nie ty?
- Tak właśnie twierdzę i jestem tego pewien.
- Rozumiem. Ty tak, ja nie. Zabrać go na górę. Przyniesie mu coś do jedzenia i zajmijcie się jego koniem.
Jeden z służących wybiegł, by wykonać zadanie. Skelly siedział na krześle tak, jakby zaraz chciał się poderwać i szybko uciec z tego miejsca. Był spanikowany i zmieszany. Swoje rozterki mógł przemyśleć w pokoju na górze. W sumie, ucieczka wydała mu się teraz całkiem atrakcyjnym pomysłem i jednocześnie wyjściem z sytuacji.

Przystanek AraluenOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz