Rozdział piąty: Occhi azzurri

686 60 11
                                    

Słów: 3436


Wlepiam pusto wzrok w ciemny sufit, którego w zasadzie nie widzę [jest czwarta nad ranem i pieprzony listopad], ale wyobrażam sobie, że grzecznie znajduje się na swoim miejscu. Przez moją głowę, na pięknych skrzydłach przelatuje od groma myśli, uwag i spostrzeżeń, na zmianę z obrazem błękitnych niczym morska tafla, przepełnionych czymś, czego nie jestem w stanie póki co określić oczu. Od zawsze przykuwałem największą uwagę do oczu i dłoni. Te dwa są w zasadzie odzwierciedleniem człowieka. Od środka i z zewnątrz. To właśnie dzięki nim można poznać historię każdego z nas. Dłonie i oczy, a szczególnie te drugie. Każde z nich mówi o człowieku coś innego, ponieważ każdy jest jednostką indywidualną. Opowiada jego historię, skrywane głęboko uczucia, wspomnienia i przeżycia, poprzez blask i blizny, których nie można się pozbyć. One zostają na zawsze. I właśnie dzięki temu, że potrafię zobaczyć u drugiego człowieka coś, co zwykle trudne jest do spostrzeżenia, że zwracam uwagę na coś, na co inni nawet nie patrzą, sam przez całe życie starałem się ukrywać blizny na dłoniach i blask w oczach, bojąc się, że ktoś może wyczytać z nich moją historię. Jednak teraz nie muszę już tego robić. Blask z czasem odszedł, pozostawiając po sobie jedynie pusty, ciemny ślad, a blizny stały się częścią mnie. Od zawsze. *Bo kiedy oczy innych nadal lśniły, czując, kochając, płacząc i śmiejąc się, jego po prostu były, bez blasku, uczuć, miłości, smutku i szczęścia.

Podnoszę się z łóżka, po omacku szukając klamki, i gdy w końcu za nią łapię jest chłodna i nijaka. Przekręcam ją w lewo, słysząc w międzyczasie skrzypienie nienaoliwionych drzwi i wychodzę na korytarz, który oświetlony jest jedynie małym światełkiem w rogu ściany. Stawiam na posadzce ciche kroki, słysząc z dołu głos modlącej się gospodyni, która wypowiada co jakiś czas moje imię. Uśmiecham się do siebie pod nosem przez krótką sekundę. Kieruję się w stronę od dawna niezamieszkałego pokoju, a moje serce nerwowo przyspiesza, ponieważ właściwie nie mam pojęcia dlaczego idę do pokoju, w którym śpi tej nocy Louis Tomlinson.


                                         ***parę godzin wcześniej***


Niezgaszony papieros upada na chłodną trawę, a ja przygniatam go nagą stopą i nie staram się nie skrzywić, kiedy ciepły popiół parzy irytująco moją skórę. Nie na tym jestem teraz doszczętnie skupiony.

Osłupiały wystawiam w końcu rękę do nieznajomego, zdecydowanie później niż wymaga tego kultura osobista. Ściskam jego drobną i ciepłą dłoń, jak udaje mi się dostrzec w ciemności oświetlonej jedynie przez blask księżyca, gwiazd i jego błękitne, przepełnione milionami uczuć i myśli na sekundę oczy. Wydają się być takie ożywione, pomimo godziny i okoliczności.

- Louis? - jest pierwszym co mówię, mamrocząc jeszcze trochę, ponieważ duża ilość alkoholu dalej płynie w moich żyłach. - Ten Louis? Tomlinson? - daję znaczny nacisk na nazwisko, gdy obserwuję jak mimika jego twarzy w ciągu chwili zmienia się na weselszą. Postanawiam również dosiąść się do niego na trawie, jednak nie usadawiam się za blisko.

- To ja - odpowiada, cichym i spokojnym głosem. Jego akcent jest intrygujący. - A ty pewnie musisz być Harrym, tym słynnym Harrym Styles, który nie zna podstawowych zasad gramatycznych, ale i tak został jednym z najlepszych psychologów na skalę światową. - milknie na chwile, ukazując swoje białe, proste uzębienie - No chyba, że pomyliłem adresy i jesteś seryjnym zabójcą z siekierą za plecami.

Kiwam przecząco głową i pozwalam sobie na krótki uśmiech, gdy wystawiam ręce w geście poddania się do góry.

- Na zdrowie. - oplatam nimi z powrotem swoje kolana, czując się przy tym bezpieczniej i wyznaczając niewidzialne granice. Zawsze robię tak w obecności nieznajomych osób.

Flowers (Larry Stylinson)Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz