Po raz ostatni nacisnąłem na klawisze. Z mojego elektrycznego pianina wydobył się łagodny i delikatny dźwięk, cudowne, perfekcyjnie dopasowane brzmienie, na które prawdopodobnie i tak nikt nie zwrócił uwagi.
Byłem dumny z tej ostatniej nuty. Należała do mnie. Ja ją dokoptowałem do tej piosenki, Miałem wrażenie, że z nią ten utwór brzmi całkiem znośnie.
Marzyłem o graniu, odkąd rodzice kupili mi zabawkowe pianino z kolorowymi klawiszami wydającymi z siebie obrzydliwe dźwięki, w niczym nie przypominające muzyki. Podobno waliłem w nie z pasją i bez opamiętania. Po kilku dniach wszyscy mieli dość moich amatorskich występów.
Nie pamiętam tego. Byłem za mały.
Matka nie musiała zmuszać mnie do godzinnych ćwiczeń palców ani do nauki nowych utworów. Raczej trudziła się, żeby wyrzucić mnie z domu, bo przesiadywałem w nim za dużo czasu. Byłem dziwnym dzieciakiem. Spędzałem całe dnie najpierw przed złomowatym keyboardem, potem przed nienastrojonym pianinem. Przestałem chodzić do szkoły muzycznej po dwóch miesiącach od zapisania się na zajęcia. Próbowali nauczyć mnie i inne rozwydrzone dzieciaki jakichś niepotrzebnych bzdur. Więc zostałem samoukiem. Sam poszukiwałem drogi do perfekcji, sam odkrywałem, czym właściwie jest muzyka. Do dziś uważam, że to jedna z najlepszych decyzji, które podjąłem.
Nie wyobrażałem sobie własnej przyszłości bez grania. Poświęciłem swojemu instrumentowi każdą wolną chwilę swojego życia.
Otworzyłem oczy. Jaskrawe światło leniwie zaczęło wypełniać całą salę. Fala pijanych ludzi kaczkowatym chodem wracała w stronę ubogo zastawionych stołów. Twarze niektórych już zapamiętałem, wątpiłem jednak, by na stałe zapisały się w mojej głowie.
Piąta nad ranem. Chyba nikt o tej porze nie był już trzeźwy. Włącznie z moimi kumplami z zespołu.
Kochałem pianino. Uwielbiałem wydobywać z tego magicznego pudełka zaczarowane dźwięki wzbudzające skrajne emocje przesiąknięte grubymi nićmi złości, łez, radości. Chciałem nauczyć ludzi doceniać to poświęcenie artystów, którzy stwarzali arcydzieła, bazując na własnych uczuciach. To właśnie określa się mianem muzyki. Część duszy zaplecionej w słowa i chór skrupulatnie dobranych instrumentów.
Dlatego tak bardzo nienawidziłem swojej pracy. Jedyne, co łączyło ją z moimi marzeniami, to gra na pianinie. Przedmiotowe traktowanie mojego ukochanego instrumentu doprowadzało mnie do wariacji. Tak właśnie byłem traktowany w zespole. Jako dodatek. Grałem w kółko trzy takie same akordy tylko dlatego, że prostacka gitara i perkusja potrzebowały wsparcia na scenie.
No dobrze, nie zawsze mi to przeszkadzało. Właściwie to tylko dzisiaj. Tylko dlatego, że nie mogłem pić, bo ktoś musiał zabrać instrumenty i moich pijanych kolegów z powrotem do sąsiedniej miejscowości. Przegrałem grę w papier, nożyce i kamień, więc zgodnie z umową, tym ktosiem miałem być ja.
W dodatku zazwyczaj na weselnych stołach brakowało słoiczków z nutellą, a ja nie zdążyłem uzupełnić zapasów przed wyjazdem. Cholerny pech chyba stroił sobie ze mnie żarty.
Zanim zdążyłem zejść ze sceny, wokalista Marcin już siedział przy przeznaczonym dla nas stoliku, gitarzysta Sylwek rozlewał kolejną butelkę wódki pomiędzy kieliszki, rozlewając połowę na stół, a perkusista Damian zakochany co imprezę w innej dziewczynie, tym razem próbował namówić szczuplutką blondynkę na spędzenie z nim nocy. Albo raczej poranka.
Tak zazwyczaj kończą się wesela i imprezy plenerowe, na których gramy.
Usiadłem przy stole i sięgnąłem po koreczek złożony z grubej kulki mozzarelli, listka bazylii i niewielkiego pomidora. Tym czymś nie mogłem wynagrodzić sobie braku nutelli, ale musiałem oszukać domagający się czekolady żołądek.
-Piąta. Zbieramy się – wymlaskałem.
Marcin spojrzał na mnie jakby nie zrozumiał moich słów. Przełknąłem zawartość swojej jamy ustnej i skrzywiłem się. Zdrowe jedzenie nie było w moim stylu.
-Wracamy do domu – uściśliłem, niecierpliwie postukując krótką wykałaczką o blat stołu. Sylwek opadł na krzesło obok mnie i lekko uderzył pięścią w moje ramię.
-Wyluzuj! – krzyknął odrobinę za głośno, sięgając po swój kieliszek. Spojrzałem na niego krzywo i wstałem. Wiedziałem, że dalsza dyskusja nie ma sensu.
-Pakuję swój sprzęt i jadę. Wy róbcie co chcecie – wzruszyłem ramionami i skierowałem się w stronę sceny. Chłopaki chyba zrozumieli, że nie żartuję. Marcin nie odszedł od stołu, ale pozostali szybko znaleźli się obok mnie.
Nikt nie zwracał na nas uwagi, ludzie powoli opuszczali salę albo po prostu byli zbyt pijani, żeby się nami interesować. Nikt nie widział, jak Sylwek potknął się o długi, czarny kabel odchodzący od wzmacniacza, a Damian niechcący przewrócił bęben basowy.
Zdarza się. Ale spokojnie, jesteśmy profesjonalistami. Mamy doświadczenie w sklejaniu instrumentów i doprowadzaniu ich do względnego stanu używalności.
Czarny bus, którego wypożyczaliśmy z drugiej ręki na czas koncertów, jak zwykle odmówił posłuszeństwa. Przez kilka długich minut groziłem i błagałem na zmianę silnik, żeby ten zlitował się nade mną i w końcu zaczął współpracować. Za każdym razem, kiedy nim jechałem, modliłem się, żeby dotarł do celu. Moje czarne, pesymistyczne myśli rysowały z pomocą ponurej wyobraźni nieciekawe obrazy. Niby nasze wycieczki nigdy nie przekraczały kilkudziesięciu kilometrów, ale i tak wolałbym bez zbędnych kłopotów znaleźć się w mieszkaniu. Nie potrzebowałem więcej nieszczęścia, życie i tak podarowało mi go zbyt wiele.
W końcu auto warknęło głośno i z ogromnym wysiłkiem zaczęło dyszeć. Ruszyłem w towarzystwie radosnych i pijackich okrzyków Marcina i Sylwka.
Tak, tak, Damian pozostał ze swoją blondynką.
Pulsujący ból dokuczał mojej głowie wyjątkowo złośliwie. Po kilku próbach uspokojenia moich kolegów śpiewających beznadziejne disco polo, z którym i tak miałem do czynienia zbyt często, poddałem się. Próbowałem zignorować ich niechciany występ na bis i całkowicie skupić się na prowadzeniu samochodu.
Zdążyłem już wspomnieć, że nienawidzę swojej pracy? Wódka naprawdę pomagała mi zapomnieć, jak wielka jest ta nienawiść. Za kilkanaście godzin mieliśmy zagrać na następnym weselu. Nie wiedziałem, jak się zmuszę, żeby po raz kolejny na trzeźwo grać te same tandetne przeboje i w dodatku patrzeć na ludzi, którzy traktowali muzykę tak bardzo powierzchownie.
Z drugiej strony to, co grywaliśmy, nie zasługiwało w ogóle na miano muzyki.
Krople deszczu zaczęły uderzać o przednią szybę, na początku delikatnie i z wyczuciem. Zacząłem postukiwać palcami do rytmu. To było to. Słyszałem melodię, miałem ją w głowie. Była przepełniona tęsknotą i strzępami obrazów z przeszłości. Widziałem w niej prawdziwego siebie, tego szczęśliwego, tego natchnionego, tego wypełnionego pozytywną energią.
W którym momencie wszystko trafił szlag? W którym momencie odszedł „stary ja" z pomysłem na życie i odwagą na realizowanie marzeń?
Piękny, łagodny utwór. Chciałem go zagrać. Teraz, w tym momencie. Zamknąłem oczy, chyba nie do końca świadomie. Opuszki moich palców zatęskniły za klawiszami i za dźwiękami. Łączyłem nuty jak puzzle, budowałem dźwięki na fundamentach swoich prawdziwych uczuć. Gdybym tylko potrafił je zapisać...
Podniosłem powieki odrobinę za późno.
by Kazeta
YOU ARE READING
Twórczość wspólna
RandomCiężko jeszcze stwierdzić, o czym będzie ta historia. Pisze ją 7 osób, mamy bardzo dużą dowolność tego co będzie się tu zawierało, więc w sumie, sami jeszcze nie wiemy :)