Wracam do domu nieco później niż zwykle . Do drzwi odprowadza mnie ten charakterystyczny dla Manchesteru deszcz , który jakimś cudem pada równocześnie poziomo i pionowo . Stoję w hallu w kałuży wody i czuję się jak strzęp wodorostu wyrzucony na brzeg przez fale przylływu .
Nasz dom jest przyjaznym i skromnym miejscem . Tak mi się wydaje. Dwie minuty oględzin wystarczą , żeby określić nas jako bezdzietną , sokoncentrowaną na pracy parę tuż po trzydziestce . Oprawione plakaty z idolami muzycznymi Rhysa. Postarzane meble , które nadają wnętrzu romantyczny , rustykalny charakter . I listwy podłogowe pokryte ciemnoniebieskim lakierem , na których widok moja mama prycha , że wyglądają jak z osiedlowej świetlicy .
W środku co prawda pachnie gorącym obiadem ale czuję , że coś wisi w powietrzu . Domyśliłam się że Rhys ma zły humor jeszcze zanim go zobaczę . Kiedy wchodzę do kuchni i widzę jak spięty krząta się przy garnkach przeczucie zamienia się w pewność.
- Dobry wieczór kochanie - witam się odgarniam przemoczone
włosy i odplątuję szalik. Cała się trzęsę, ale świadomość, że to już
weekend, rozgrzewa mnie od środka. W piątek wszystko staje się
odrobinę bardziej znośne.
Rhys mamrocze coś pod nosem, podejrzewam, że „cześć”, ale nie
wnikam, żeby nie usłyszeć, że się czepiam.
– Zapłaciłaś podatek za samochód?
– Niech to szlag, zapomniałam.
Rhys gwałtownie odwraca się do mnie, trzymając w ręce nóż. To
było zabójstwo w afekcie, Wysoki Sądzie. Oskarżony nienawidził się
spóźniać z opłatami za samochód.
– Przecież mówiłem ci wczoraj! Jest już dzień po terminie.
– Przepraszam, załatwię to jutro.
– To nie ty będziesz prowadzić auto nielegalnie.
To także nie ja zapomniałam załatwić ten podatek w ubiegły
weekend i nie ja wpisywałam przypomnienie do kalendarza. Nie
odzywam się jednak. Sprzeciw: fakty nieistotne dla sprawy.
– Mogą odholować go na złomowisko tylko dlatego, że stoi na
chodniku. Nie będą słuchać twoich tłumaczeń. Nie miej do mnie pretensji, jeśli sprasują go do wielkości autka dla krasnoludków i
będziesz musiała jeździć autobusami.
Wyobrażam sobie siebie w niebieskiej, szpiczastej czapeczce z
dzwoneczkiem zamiast pompona.
– Jutro rano. Nie martw się.
Odwraca się i zaczyna znowu walić nożem w paprykę, która być
może w jego wyobraźni ma moją twarz. Przypominam sobie, że mam
coś na rozweselenie. Chcąc zmienić nastrój, wyciągam z mokrej torby
butelkę czerwonego wina.
Napełniam szczodrze dwa kieliszki.
– Zdrówko, mój ty bajkopisarzu.
– Bajkopisarzu?
– No, autko dla krasnoludków… Nieważne. Jak ci minął dzień?
– Normalnie.
Rhys pracuje jako grafik komputerowy dla agencji reklamowej.
Nienawidzi tej roboty. Lubi natomiast słuchać drastycznych historii z
rozpraw Sądu Koronnego miasta Manchester z pierwszej reporterskiej
ręki.
– Wyobraź sobie, że mieliśmy dziś faceta, który po wysłuchaniu
wyroku skazującego go na dożywocie bez możliwości wcześniejszego
zwolnienia zawołał: „Chwyciliście za zły tyłek! Ten wyrok to jedno
wielkie gówno!”.
– Ha, ha. Miał rację?
– Co do tyłka? Nie. Naprawdę ma na koncie kilka morderstw.
– Możesz napisać „to jedno wielkie gówno” w swojej gazecie?
– Musiałabym to wykropkować. Wypowiedzi jego rodziny
musiałam opisać jako „emocjonalne krzyki dobiegające z ław dla
publiczności”. Jedynym niewulgarnym słowem, jakim określili
sędziego, było: „stary”.
Chichocząc, Rhys z kieliszkiem w ręku przechodzi do pokoju
gościnnego. Idę za nim.
– Rozpuściłam dzisiaj wici w sprawie muzyki na wesele –
mówię, siadając. – Mama trzyma rękę na pulsie i poinformowała mnie
przezornie, że siostrzenica Margaret Drummond z kółka gospodyń
miała na weselu didżeja w czapeczce baseballowej, który puszczał
sprośne i kakofoniczne kawałki o bzykaniu i ćpaniu, zanim dzieci
poszły spać. – Brzmi super. Niech zapyta o jego numer. Tylko z tą czapeczką
trzeba by coś zrobić.
– Pomyślałam o muzyce na żywo. Ktoś ode mnie z pracy
zamówił na wesele naśladowcę Elvisa. Podobno jest rewelacyjny.
Twarz Rhysa pochmurnieje.
– Nie chcę żenującego starego grubasa wysmarowanego
brylantyną i śpiewającego Love Me Tender. Bierzemy ślub w miejskim
ratuszu w Manchesterze, a nie w jakiejś kiczowatej McKaplicy w
Vegas.
Przełykam jego słowa, choć nie przychodzi mi to łatwo. Och,
przepraszam, że chcę, żeby było fajnie.
– No dobrze. Po prostu pomyślałam, że byłoby śmiesznie i
rozluźniłoby to atmosferę. A ty masz jakiś inny pomysł?
Wzrusza ramionami.
– Nie wiem.
Jego mina i pełne dezaprobaty spojrzenie wskazują na to, że coś
mi umyka.
– Chyba że… sam chcesz zagrać?
Udaje, że się nad tym zastanawia.
– W sumie to czemu nie. Zapytam chłopaków.
Kapela Rhysa. Powiedz, że przypominają Oasis, a zginiesz.
Chociaż ubierają się jak oni i dużo się kłócą. Oboje wiemy, choć nigdy
tego nie mówimy, że Rhys wiązał prawdziwe nadzieje na sukces ze
swoim poprzednim zespołem, założonym jeszcze w Sheffield, a obecne
granie to jedynie hobby trzydziestoparolatka. Zawsze akceptowałam to,
że muszę dzielić się nim z jego muzyką. Po prostu nie spodziewałam
się, że obejmie to również dzień naszego ślubu.
– Moglibyście zagrać przez pierwsze pół godziny, a po was
wszedłby didżej.
Rhys robi kwaśną minę.
– Nie ma sensu zwoływać próby i rozkładać sprzętu, jeśli mamy
grać tak krótko.
– No dobrze. Zagrajcie dłużej, ale pamiętaj, że to nasze wesele, a
nie koncert.
Czuję, jak nadciągające burzowe chmury coraz bardziej się nad
nami kotłują. Lada chwila spodziewam się gromu. Znam Rhysa i mam
w tego typu awanturach spore doświadczenie.– Nie chcę didżeja – dodaje.
– Dlaczego?
– Bo to beznadzieja.
– Chcesz grać przez cały wieczór?
– Stworzymy sobie kompilację różnych utworów w iPodzie albo
na Spotify. I włączymy odtwarzanie losowe.
– Zgoda.
Powinnam sobie odpuścić i spróbować jeszcze raz, kiedy będzie
w lepszym humorze, ale nie daję za wygraną.
– Ale puścimy Beatlesów, Abbę i takie tam dla starszego
pokolenia, prawda? Nie będą się bawić, jeśli zafundujemy im tylko
ostre kawałki.
– Dancing Queen? Po moim trupie. Nawet jeśli zażyczy sobie
tego twój kuzyn Alan, bo on uwielbia pląsać przy takiej muzie.
Rhys wydyma usta i macha w górę i w dół zgiętymi w łokciach
rękami, przedrzeźniając ruchy Alana podczas tańca. Wygląda jak
kaczuszka, co mogłoby zostać uznane za wybitnie prowokacyjne.
– Dlaczego zachowujesz się, jakby to był dla ciebie jakiś straszny
problem?
– Myślałem, że chcesz, żebyśmy się pobrali na naszych
warunkach. Tak jak chcemy. Przecież tak ustaliliśmy.
– Właśnie. Na naszych warunkach. Nie na twoich – rzucam. –
Chcę, żeby to była okazja do spędzenia czasu z przyjaciółmi i rodziną.
Przecież to przyjęcie dla wszystkich.
Spoglądam na swój pierścionek zaręczynowy. Czemu my się w
ogóle pobieramy? Kilka miesięcy temu wstawiliśmy się trochę ouzo w
greckiej restauracji, świętując otrzymanie przez Rhysa dość sporej
premii w pracy. Zastanawialiśmy się, na co moglibyśmy wydać te
pieniądze i ślub pojawił się jako jeden z pomysłów. Spodobała się nam
wizja wielkiej imprezy i doszliśmy do wniosku, że to już pewnie „ten
czas”. Nie było oświadczyn. Zamiast tego Rhys napełnił mój kieliszek,
rzucając: „Zróbmy to, do jasnej cholery” i puścił do mnie oko.
Tamtej nocy, w dusznej, gwarnej restauracji wydawało się nam,
że to bezpieczna, trafna i jedyna słuszna decyzja. Obserwowaliśmy, jak
tancerka brzucha wyciąga na parkiet emerytów, każąc im wokół siebie
wirować, i nieźle się przy tym bawiliśmy. Kochałam Rhysa i wydaje mi
się, że moja zgoda wynikała po części z pogodzenia się z losem. Za kogo innego miałabym wyjść? Przyznaję, że nasze wspólne życie
podszyte było uwierającym uczuciem niespełnienia, które jak wilgotne
plamki pleśni w niewidocznym kącie łazienki kiedyś miało się
przerodzić w poważny problem. Nigdy jednak się tym nie zajęliśmy.
Chociaż czekaliśmy naprawdę długo, to nie wątpiłam, że kiedyś
sformalizujemy nasz związek. Rhys może i miał rozczochrane włosy i
w tych swoich rozciągniętych T-shirtach z nazwami zespołów,
wytartych dżinsach i trampkach wyglądał jak wieczny student, ale
wiedziałam, że mimo wszystko chce „mieć papierek”, zanim
zdecydujemy się na dzieci. Po powrocie do domu zadzwoniliśmy do
rodziców, żeby podzielić się radością, a może też po to, żebyśmy nie
mogli się wycofać z powziętej decyzji, kiedy wytrzeźwiejemy. Nie było
księżyca ani serenad, ale, jak powiedziałby Rhys, takie jest życie.
Teraz wyobrażam sobie ten podobno najszczęśliwszy dzień
mojego życia jako pełen kompromisów i tłumionej złości. Widzę
Rhysa, jak szpanuje i popisuje się przed chłopakami z kapeli, tak samo
jak wtedy, kiedy spotkałam go po raz pierwszy, gdy znalezienie się w
jego paczce było tym, czego pragnął mój niedorozwinięty mięsień
sercowy.
– Jak długo jeszcze twój zespół będzie trzecią osobą w naszym
związku? Będziesz wychodził na próby, zostawiając mnie w domu z
wrzeszczącym dzieckiem?
Rhys odsuwa kieliszek od ust.
– Co ty wygadujesz? Mam się stać kimś innym, porzucić coś, co
kocham, żeby na ciebie zasłużyć?
– Tego nie powiedziałam. Po prostu nie chcę, żebyś grał na
naszym weselu zamiast być przy mnie.
– Ha. Przecież spędzimy razem resztę życia.
Wypowiada te słowa, jakbym chciała zamknąć go w więzieniu.
Jakby małżeństwo ze mną stało na równi z molestowaniem pod
prysznicem i wstawaniem o szóstej rano na gimnastykę na spacerniaku.
Biedny Rhys od teraz będzie musiał przemycać zaszyfrowane
wiadomości do ludzi z zewnątrz: Nie. Pozwala. Mi. Chodzić. Do. Pubu.
Biorę głęboki wdech i czuję, że w klatce piersiowej mam twardy,
ciężki kamień, ból, który mogłabym spróbować rozpuścić winem. W
przeszłości to działało.
– Nie wiem, czy ten ślub to dobry pomysł. Stało się. Uporczywa myśl, która zaczęła pączkować w
podświadomości, przeniknęła do świadomości, a stąd dalej, aż w końcu
wydostała się z moich ust. Jestem zdziwiona, ale wcale nie mam ochoty
jej cofnąć.
Rhys wzrusza ramionami.
– Mówiłem, żeby zrobić to cichaczem za granicą, ale ty chciałaś
pobrać się tutaj.
– Nie o to mi chodzi. Myślę, że w tym momencie w ogóle nie
powinniśmy tego robić.
– Chcesz wszystko odwołać? Wiesz, jakby to wyglądało?
Wyszlibyśmy na kompletnie popapranych!
– To chyba nie jest wystarczający powód, żeby brnąć w to dalej.
Daj mi jakiś powód. Może to jednak ja wysyłam zaszyfrowane
wiadomości do świata. Zdaję sobie sprawę, że właśnie coś
zrozumiałam, że się obudziłam, a Rhys nie słyszy ponaglenia w moim
głosie. Powiedziałam coś, czego się nie mówi. Odmowa usłyszenia
tego nie jest wystarczająco silną reakcją.
Rhys wzdycha teatralnie, dając wyraz swojemu niewymownemu
znużeniu okropnymi trudami życia ze mną.
– Daj spokój. Szukasz zaczepki, odkąd przyszłaś do domu.
– Nieprawda!
– A teraz będziesz się dąsać, żeby wymóc na mnie zgodę na
wynajęcie didżeja, który będzie grał durne bzdety dla ciebie i twoich
głupkowatych koleżanek, kiedy będziesz na mnie wkurzona. Dobra.
Dzwoń do niego. Rób, co chcesz. Nie mam siły się z tobą kłócić.
– Głupkowatych?
Rhys pociąga łyk wina i wstaje.
– Idę dokończyć obiad.
– Czy to, że nie jesteśmy w stanie dojść w tej sprawie do
porozumienia, czegoś nam nie mówi?
Z powrotem ciężko opada na kanapę.
– O Jezu, Rachel, nie rób z tego tragedii, to naprawdę był długi
tydzień. Nie mam siły na awantury.
Ja też jestem zmęczona, ale nie pięcioma dniami pracy. Jestem
zmęczona udawaniem. Bardzo niewiele dzieli nas od wydania tysięcy
funtów na przedstawienie, jakie odstawimy przed ludźmi, którzy znają
nas najlepiej. Na samą myśl dostaję paskudnych mdłości. Sęk w tym, że brak zrozumienia ze strony Rhysa nie jest
bezpodstawny. Rhys zachowuje się tak jak zwykle. Cała ta sytuacja jest
taka jak zwykle. To we mnie coś pękło. Jakaś część mojego
mechanizmu w końcu się zużyła, jak w urządzeniu, które przez lata
działa bez zarzutu, aż pewnego dnia po prostu się psuje.
– Nie powinniśmy się pobierać i kropka – mówię. – Nie wiem
nawet, czy powinniśmy być razem. Nie jesteśmy ze sobą szczęśliwi.
Rhys przez chwilę wygląda na odrobinę zaskoczonego. Rysy
jednak szybko mu poważnieją, nadając jego twarzy wyzywający wyraz.
– Nie jesteś szczęśliwa?
– Nie, nie jestem szczęśliwa. A ty jesteś?
Rhys zamyka oczy, zaciska powieki i wzdycha, uciskając sobie
nasadę nosa.
– Zabawne, ale w tej chwili nie.
– A ogólnie? – naciskam.
– A czym jest szczęście dla potrzeb tej kłótni? Pląsaniem po łące
spowitej w oparach marychy i zbieraniem stokrotek w przezroczystej
bluzce? Jeśli tak, to nie, nie jestem. Kocham cię i myślałem, że ty też
kochasz mnie na tyle, żeby podjąć pewien trud. Ale najwyraźniej się
myliłem.
– Jest coś pomiędzy stokrotkami widzianymi na haju i ciągłymi
kłótniami.
– Dorośnij w końcu.
Szablonowa reakcja Rhysa na wszystkie moje wątpliwości
zawsze wygląda tak samo: szorstkie „dorośnij”, „daj spokój”. Przecież
wszyscy wiedzą, że tak właśnie wyglądają związki, tylko ja mam
nierealne oczekiwania. Kiedyś lubiłam tę pewność. Teraz nie jestem już
o tym przekonana.
– To trochę za mało – mówię.
– Co masz na myśli? Chcesz się wyprowadzić?
– Tak.
– Nie wierzę.
Ja też nie. Po tylu latach w kilka minut ni stąd, ni zowąd
zrywamy ze sobą. Niespodziewane przyspieszenie. Nagle czuję, jak
bardzo jestem przytłoczona. Teraz widzę, dlaczego tyle czasu zajęło
nam zabieranie się do wiązania węzła małżeńskiego. Wiedzieliśmy, że światło dzienne.
– Jutro zacznę szukać jakiegoś mieszkania do wynajęcia.
– I tak to się kończy po trzynastu latach? – pyta. – Nie chcesz
didżeja na weselu, więc żegnaj?
– Tak naprawdę nie chodzi o wesele.
– Ciekawe, że zrozumiałaś to właśnie teraz, kiedy okazuje się, że
nie wszystko będzie po twojej myśli. Nie przypominam sobie, żebyś
miała takie… introspekcje, kiedy kupowałem pierścionek.
Ma rację. Czy doprowadziłam do tej awantury, żeby zdobyć
powód do rozstania? Czy moje argumenty są wystarczająco mocne?
Spuszczam z tonu. A co, jeśli obudzę się jutro rano z myślą, że
popełniłam błąd? Być może ten mroczny, apokaliptyczny stan
przerażającej pewności minie razem z deszczem, który wciąż leje za
oknem. Może moglibyśmy zjeść jutro razem lunch, nabazgrać na
serwetce tytuły piosenek, które podobają się nam obojgu i znów zacząć
się tym wszystkim cieszyć…
– No dobrze… Ale jeśli mamy ze sobą być, musimy zmienić
kilka rzeczy. Przestać się cały czas siebie czepiać. Pójść na terapię…
albo coś w tym rodzaju.
Jeśli zgodzi się choć na maleńkie ustępstwo, to zostanę. Jestem
aż tak żałośnie niepewna swojej decyzji.
Rhys marszczy czoło.
– Nie mam zamiaru siedzieć na kozetce przed jakimś palantem w
okularach i słuchać, jak opowiadasz mu, jakim to jestem draniem. Nie
przekładam ślubu. Albo to robimy, albo nie i nie mamy o czym
rozmawiać.
– Ja mówię o naszej przyszłości, o tym, czy w ogóle mamy przed
sobą przyszłość, a ciebie obchodzi tylko to, co ludzie powiedzą, jeśli
odwołamy ślub?
– Nie tylko tobie wolno stawiać ultimatum.
– To dla ciebie jakaś gra?
– Jeśli po tylu latach wciąż nie jesteś pewna, to nigdy nie
będziesz. Nie ma o czym gadać.
– Twój wybór – mówię trzęsącym się głosem.
– Nie. To twój wybór – parska. – Jak zawsze. A ja tyle dla ciebie
poświęciłem…
Na te słowa zrywam się na równe nogi. Wybucham z wściekłością.
– Niczego dla mnie nie poświęciłeś! To ty chciałeś
przeprowadzić się do Manchesteru! Do jasnej cholery, zachowujesz się
tak, jakbym miała wobec ciebie dług, którego nigdy nie będę w stanie
spłacić! Ta twoja kapela i tak by się rozpadła! Nie obwiniaj mnie za to,
że CI SIĘ NIE UDAŁO!
– Jesteś egoistycznym, rozpuszczonym bachorem – odparowuje i
też wstaje, bo krzyczenie w pozycji siedzącej daje znacznie słabsze
efekty. – Chcesz czegoś i już. Nigdy nie bierzesz pod uwagę tego, co
inni muszą poświęcić, żeby spełnić twoje zachcianki. Ze ślubem jest
tak samo. Cierpisz na najgorszy rodzaj egoizmu: na nieuświadomiony
egoizm. A co do kapeli, to jak do cholery śmiesz twierdzić, że wiesz,
jak wszystko by się potoczyło. Gdybym mógł cofnąć czas, to pewne
rzeczy zrobiłbym inaczej…
– I komu to mówisz! – krzyczę.
Stoimy, ciężko oddychając. Zamiast z broni, celujemy do siebie
słowami. Totalny impas.
– Dobra. Zgoda – odzywa się w końcu Rhys. – Pojadę do domu
na weekend. Nie będę tu siedział i tego wysłuchiwał. Zacznij szukać
mieszkania.
Opadam na kanapę i kładę ręce na kolanach. Wsłuchuję się w
jego kroki i odgłosy pakowania dobiegające z góry. Łzy spływają mi po
policzkach i wpadają za kołnierz bluzki, która dopiero co zaczęła
schnąć. Słyszę, jak wchodzi do kuchni i uświadamiam sobie, że
wyłącza gaz pod patelnią z chili. Z jakiegoś powodu ten mały,
zwyczajny gest jest dla mnie bardziej bolesny niż wszystkie jego słowa.
Chowam twarz w dłoniach.
Po kilku minutach, całkiem zaskoczona, słyszę jego głos tuż
obok.
– Masz kogoś?
Zdezorientowana podnoszę wzrok.
– Co?
– Słyszałaś. Czy masz kogoś?
– Jasne, że nie.
Rhys waha się i rzuca:
– Nie wiem, czemu płaczesz. Przecież tego właśnie chcesz.
Wychodzi i trzaska za sobą drzwiami z taką siłą, że rozlegający się huk brzmi jak wystrzał z pistoletu.
CZYTASZ
Nie mów nic , kocham cię
RomanceRechel i Ben. Kiedyś najlepsi przyjaciele , nierozłączni na studiach. On był jej rycerzem , ona jego głosem rozsądku . A potem coś poszło nie tak ... Dziesięć lat później wpadają na siebie w bibliotece . Odżywają stare wspmienia i ciepłe uczucia . I...