W ostatniej mej podróży udałem się na wyspę zwaną Gorudą, od niezwykłego blasku, który tak o świcie, jak i o zmierzchu jej towarzyszył. Ciekawiła mnie bardzo owa świetlista łuna, która odbijała się w falach, które kołysały mym okrętem, a która zdawała się pochodzić od ziemi. Choć wiedziałem, iż jest to niemożliwym, na własne oczy mogłem teraz ujrzeć to zjawisko, intensywne niezwykle, gdyż doskonale mogłem je opisać, stojąc jeszcze na pokładzie. W wieczność zdawała ciągnąć mi się chwila, w której opuszczano ze mną szalupę, abym mógł po raz drugi i dokładniej przyjrzeć się poświacie z miejsca, z którego zdawała się pochodzić, a więc z kamienistej wyspy, na której spośród skalnych iglic z rzadka jedynie wyłaniały się niewysokie krzewy, o żółtych liściach, jakby od owego światła kolor zaczęły przejmować. Niezwykłe było to też o tyle, że żaden okręt jeszcze nie rozbił się w promieniu wielu mil od Gorudy, a wszystko właśnie za sprawą jej blasku, który podczas wieczornych wiatrów niespokojnych towarzyszył marynarzom i pozwalał obrać drogę dobrą, aby nie zakończyć żywota swojego i okrętu na jednej ze zwodniczych, płytko pod falami przypływu ukrytych skał.
Gdy tylko stopa moja postała na pokrytej żwirem plaży, o szerokości mniejszej aniżeli kadłub najmniejszej nawet łajby kupieckiej, co nią góra pięć worów owoców mogą spławić od źródła rzeki do portu, poczułem towarzyszące blaskom ciepło. Niepodobnym one jednak było ani do tego, które od płomieni bije w ognisku, a ni tego, które od słońca na ziemię bije. Zdawać by się mogło, że wspina się po moich nogach jak węże, pnie coraz wyżej by nagle zniknąć i po chwili dopiero podjąć raz jeszcze w górę wędrówkę. Samo to już pobudziło moją wyobraźnię i począłem się zastanawiać, co też może być jego przyczyną, szybko jednak doszedłem do wniosku, iż stojąc niczym głupiec z dwóch stron objęty klifami i wgapiający się w skały, jakbym nigdy wcześniej takowych, szarych i obmytych do połysku przez fale, nigdy nie widział, choć w życiu swoim napotkałem przecież ich wiele. Ruszyłem więc krokiem powolnym, co równa się ostrożnym, w stronę jak mi się zdawało centrum wyspy. Pewności żadnej mieć nie mogłem, że obrałem kierunek odpowiedni, bo jak mi opowiedziano, ja jedyny bardziej zafascynowany, niż wystraszony ową łuną złotawą byłem i poznać jej powody chciałem.
Ciężko określić ile czasu człowiek brnie pod górę, gdy zewsząd otaczają go jedynie odłamy skalne niczym szpony jakiego stwora z ziemi się wychylające i blask, który nie pozwala dobrze ujrzeć barwy nieba. Gdy jednak byłem już blisko szczytu, który w głowie swojej nazwać zdążyłem centrum, światło blednąć zaczęło, choć wkoło i w dół, jak okiem sięgnąć i poczuć na skórze, dalej równie intensywnie do nieba dążyło, aby konkurować ze słonecznym gigantem. Nachyliłem się więc, licząc, że uda mi się dojrzeć między pyłem coś, co powodować by mogło, że blaski się rozpływają, zostawiając jedynie nieco głazu i pyłu na mych oczach. Ze zdumieniem odkryłem, że jedno jedynie miejsce zdaje się dalej połyskiwać i pewnym gestem żwir i sadzę odgarnąłem.
W takowych właśnie jak ten momentach człowiek ma w zwyczaju oskarżać swe oczy, jakoby prawdy mu nie chciały przekazać. Oto bowiem w moich rękach spoczywała lampka ni to bogata czy piękna, a jedynie w bajki grawerowana, które niegdyś, choć czas owy jest wątpliwym, Szeherezada przez tysiąc jeden nocy opowiadała sułtanowi. Ot miedziana lampeczka, a jednak wszystko się ku temu skłaniało, jakby to ona miała być rozwiązaniem zagadki złotych połysków Gorudy. Z jej dzióbka wylewało się światło, nie jednak jak to światło ma w zwyczaju, a tak jak to poczęło robić tu, na wyspie, a więc jakby życiem swoim własnym żyło, za nic mając prawa, jakie tym światem rządziły.
Długo przyglądałem się bibelotowi, to usiłując dziobek zatkać, to też próbując ją odetkać, aby dowiedzieć się, co też w środku się kryje. Na nic jednak były tak i moje rozmyślania, jak i wszelkie siłowe próby, albowiem lampka jak wcześniej światło z siebie wylewała, tak dalej to robiła niezmiennie. Im dłużej zaś siedziałem pośród pyłu, tym bardziej nieprawdopodobne zdawało mi się owo zjawisko. Wtem też, gdy już miałem lampę odstawić i odejść, łuna na całej wyspie zbladła, by w końcu zniknąć całkowicie i pogrążyć wszystko, co do tej pory widziałem w mroku zupełnym. Uciekło wszystko na powrót do lampki, tak blaski, jak i ciepło, wyspa zaś przestała być złotą, a stała się jedynie skalną iglicą, która spośród zimnych fal wyrasta.
Powróciłem więc dalej przepełniony ciekawością na statek i udałem się w drogę powrotną do mego domu. Lampkę zaś jak zastałem, tak zostawiłem, w pyle i sadzy, pośród zimnych skał. Niech rozbłyśnie na powrót o świcie, cieszy oczy tych, którzy kochają światło, przeraża zabobonnych i ratuje z opresji marynarzy, którzy w pogoni za głosami w wietrze zboczyli ze swej trasy. Może kiedyś, gdy będę już stary, ktoś usłyszy o lampce, która pod ziemi warstewką spoczywa na Gorudzie i o Sindbadzie, który wyruszył, aby poznać łuny sekret, ale jedynie z tymi słowami do domu powrócił, iż lampeczkę znalazł w bajki Szeherezady zdobioną, co wylewała z siebie po stokroć piękniejszego od ogni ogniska promyki. Wtedy też, kto wie, może i on wyruszy i wróci, niosąc kolejne słowo w owej układance, a po nim kolejny i kolejny, aż ktoś kiedyś odkryje tajemnicę Gorudy, co zwie się Złotą Wyspą i światełek błędnych, co skrywa w sobie miedziana lampka, co jest wspomnieniem pomysłowej Szeherezady.
CZYTASZ
Goruda
Short StoryOto co się stanie, kiedy uczeń dostanie przykazanie, aby napisać na konkurs opowiadanie i wręcz beznadziejny limit długości. Zapraszam was więc na namiastkę opowiadania, która być może pobudzi waszą wyobraźnię, jak i zachęci do przeczytania ''Przyg...