Za każdym razem, gdy cię widziałem, gdy łączyłeś nasze usta w gorącym pocałunku, gdy wplątywałeś swoje miękkie dłonie w moje włosy zastanawiałem się, dlaczego jesteś tak cholernie idealny. I dlaczego chciałeś być z kimś tak parszywym jak ja. Wiele razy myślałem nad tym, czy chodziło ci o mnie, czy o moje problemy, którymi chciałeś się zająć. A jeśli tak, to czy gdybym był szczęśliwy, nie chciałbyś mnie? Nie interesowałbyś się mną? Może i tak, może właśnie to był główny powód, dla którego zaczęliśmy być razem. Miałeś tę okropną potrzebę pomocy mi, a ja, nie będąc w stanie samemu sobie poradzić, lgnąłem do ciebie przy każdej możliwej okazji i w końcu wynikło z tego coś więcej niż tylko zwykła przyjacielska pomoc. Ale nie była to zdrowa relacja.
To była gra. Gra, w której nie znałem zasad. Właściwie nie wiem, czy jakiekolwiek tam były. Po prostu całowałeś mnie, gdy tego chciałeś, a chciałeś tego za każdym razem, kiedy widziałeś, że coś jest ze mną nie tak. To było twoje spaczenie, twoje dziwactwo; chorobliwa chęć naprawienia mnie, co i tak tylko bardziej mnie wyniszczało. Miłość, którą wpuściłeś do mojego krwioobiegu z każdą malinką i przygryzionym kawałkiem skóry, z każdym dotykiem i gestem, krążyła we mnie jak narkotyk. A ja cały czas chciałem więcej i więcej, uzależniłeś mnie od siebie.
Ta gra coraz bardziej zaczynała mi się podobać, nakręcała mnie myśl o tym, jak bardzo może ci się to podobać, jak bardzo ja ci się podobam. I chociaż wiedziałem, że to tylko gra, zabawa, krótka rozrywka, która miała umilić czas, to jednocześnie całym sobą chciałem, żeby to było na poważnie. Żebyś nie odszedł, kiedy ci się znudzi i żebyś nie zostawił mnie samego. Bo bez ciebie nie dałbym sobie rady z tym całym smutkiem. Ale, cholera, to nie ja ustalałem zasady.
Tak strasznie, przeokropnie chciałem cię mieć przy sobie i czuć twoją bliskość. Chciałem, żebyś był tylko i wyłącznie mój. Ignorowałem fakt, że twoje szmaragdowe oczy migotały fałszywą radością. Choć może i była prawdziwa, sam już nie wiem. W twoich oczach odbijało się tak wiele uczuć; smutek, żal, gniew, pożądanie, i czasami nie byłem pewien, które są kłamstwem, a które płyną prosto z serca. Po prostu dezorientowałeś mnie swoim zachowaniem i maską, którą nakładałeś na twarz. Zakrywała prawdziwego ciebie, zostawiając tylko wierzch, to, co chciałeś, żebym widział.
A ja, mimo to, zawsze dawałem ci się uwieść. Poddałem się twojej czułości, słodkiemu dotykowi i atencji, którą mi ofiarowywałeś, a której tak bardzo potrzebowałem. Czułem się przez to silniejszy, choć w rzeczywistości nadal przecież byłem niczym. Uważałeś mnie za kogoś wyjątkowego, a ja byłem przecież tylko zwykłym, zgarbionym chłopakiem, który miał za dużo na głowie.
Za każdym razem, kiedy do moich uszu docierał twój słodki, często odrobinkę zachrypnięty głos czułem, jak coś we mnie budzi się do życia. Nadawałeś sens temu, co robiłem, ja natomiast pozwalałem ci się wykazać, dawałem ci kogoś, kim mogłeś się zająć wiedząc, że od ciebie nie ucieknie i będzie tylko dla ciebie. To działało w obie strony, i jejku, miało szansę się udać. Ale, ponieważ tak naprawdę mnie nie chciałeś, udawałeś przede mną, a nawet i samym sobą, nie mogło się udać.
Ha, szczęśliwy związek nie jest dla mnie, można by pomyśleć. Ale tak naprawdę, przez cały ten czas, gdy byliśmy razem, czułem się szczęśliwy. Wszystkie te chwile, kiedy siadałeś przy mnie i ocierałeś moje gorące łzy z bladych policzków sprawiały, że się uśmiechałem. A ty, gdy widziałeś, jak unoszę w górę kąciki moich ust natychmiast mierzwiłeś mi i tak już potargane włosy, i zaczynałeś mówić o tym, jak o wiele lepiej wyglądam, gdy niczym się nie martwię.
Właściwie, jak tak teraz o tym myślę, to mimo tego bólu i kłamstw i tak wróciłbym do ciebie, do wtulania się w twoje swetry i włosy pachnące wanilią. Do całowania delikatnych ust i zderzania się podczas tych pocałunków z twoim dużym nosem. Do okrywania się wspólnie kocem i picia owocowej herbaty, i do tego, jak dotykałeś mnie delikatnie, wręcz z ostrożnością, jakbyś bał się, że rozpadnę się jak jedna z tych porcelanowych lalek, a potem całowałeś tak namiętnie, że czułem w ustach twój smak jeszcze przez długi czas. Wszystko to sprawiało, że chciałbym to przeżyć jeszcze raz, całą naszą znajomość, od początku do końca. I tak w kółko.
Ty natomiast wybrałeś kogoś innego. Dziewczynę. Nie miałem pojęcia, jak się poznaliście ani gdzie, nie wiedziałem nawet, jak ona miała na imię. Wiem tylko, że zabrała mi cię. Znienawidziłem ją za to, że wyrwała mi cię z mojego bezpiecznego, małego świata. To śmieszne nienawidzić kogoś, kogo się nie zna, prawda? Jednak mimo wszystko pałałem do niej nienawiścią, bo nie chciałem nienawidzić ciebie, choćby nie wiem co się stało. I może to głupie, że tak kurczowo trzymałem się myśli, że to nie twoja wina, że to nie ty uciekłeś, tylko ona mi cię ukradła. Tak było lepiej, mniej bolało.
Teraz, kiedy nie ma cię przy mnie nie ma też kogoś, kto pocieszałby mnie, kto swoim dotykiem sprawiałby, że moja skóra zaczynałaby płonąć żywym ogniem; po prostu nie ma nikogo, kto chciałby mnie kochać tak jak ty. Tak namiętnie i delikatnie jednocześnie. Z pełnym oddaniem, ale też z drugim dnem. Kogoś, komu sprawiałoby przyjemność pocieszanie mnie, wyciąganie z wiecznego dołka, bo właśnie to mnie w tobie pociągało i to sprawiało, że chciałem trwać w naszym związku, nawet, jeśli był najbardziej bezsensowną rzeczą, jaką mógłbym wybrać. Ale teraz cię nie ma. Odleciałeś.
CZYTASZ
słoik motyli » one shot
Short Storychciałem zatrzymać cię na zawsze. ale motyle są ulotne. ↳ᴏɴᴇ ꜱʜᴏᴛ ᴏ ᴛᴇᴍᴀᴛʏᴄᴇ ᴍɪłᴏśᴄɪ ʜᴏᴍᴏꜱᴇᴋꜱᴜᴀʟɴᴇᴊ