Rozdział II

28 3 4
                                    

Lodowate dreszcze ani myślały zejść z mojej spoconej skóry, nawet gdy popaprany do szpiku kości demon w ludzkiej skórze podający się za Wonho, lidera ruchu oporu powtórzył kilkakrotnie, że ,,nie rozpierdoli mi czaszki, jeżeli tylko będę szczekać tak, jak on każe". Nie miałam pojęcia, jak długo jestem wytrzymać w ich ciasnym przybytku. Gdy oświadczyłam, że zamierzam dołączyć się do nich, pokazali mi podniszczone domostwo, w którym przyszło im żyć, chociaż trudno było tak naprawdę znaleźć dla tego miejsca jakąś konkretną nazwę. Waląca się niemal chata na stalowych szczudłach postawiona na niewysokiej skarpie już od zewnątrz nie budziła optymistycznych myśli. Wewnątrz pojawiały się jedynie te negatywne, popychające nawet w stronę zakończenia żywota na tym padole- zadrapane drzwi, dziurawe ściany, prowizoryczne przedmioty pierwszej potrzeby. Rudera mimo wszystko była jednak wytrzymała, choć ich nietypowy fundament podmywany był przez płynącą w dole rzekę pełną ścieków komunalnych, często też zrzucanych do niej zwłok. Próżno było szukać jakiegokolwiek zwierzęcia, chyba że miało się ochotę na złapanie skażonego szczura lub karalucha. Dookoła rzecz jasna nie roztaczało się nic, prócz zniszczonych wojną budynków oraz zaczadzonego, strutego nieba. Dawno już nie widziano na nim chociażby stróżki błękitnej barwy.

Lokatorzy już wyglądem pokazywali, że nie są brani z brzegu, jak popadnie. Zdawali się właśnie z tego świata- drobnej chaty, piwnicy pod nią i krwią barwiącą zewnętrzne strony ich jedynego domu. Każdy z nich nosił granatowe ubrania, stanowiły ich symbol. Ciemne jak myśli, które kryły się za ich wiecznie ponurymi oczami. Ich lider zawlókł mnie do niewielkiego pokoju i rzucił na starą, obdartą kanapę, z której gdzieniegdzie wystawały czarne sprężyny materaca. Bałam się. Nie wiedziałam, czego się od niego spodziewać. Zresztą nie potrafiłam nikomu od razu zaufać. Nawet tamtemu młodemu chłopakowi, który uśmiechał się promiennie podczas przesłuchania, jak gdyby mówił mi, że wszystko będzie w porządku. Oczywiście.

Suma sumarum było ich siedmiu. Pierwszy z ciasnego, zarobaczonego aneksu kuchennego wyszedł Kihyun, mężczyzna, który tak pracowicie ze mną rozmawiał. Ten sam, który założył mi worek na głowę. Poznałam to po zapachu. Nie śmierdział slumsami, biedą, brudem. Żaden z nich nie posiadał tego fetoru. Zazdrościłam im tego. Nie musieli co rano budzić się ze świadomością miejsca, w którym przyszło im żyć. Czy też raczej uciekać przed kradzieżą, gwałtem, morderstwem, chorobami. Każdego, pieprzonego dnia. Brunet zdawał się robić wrażenie opanowanego i chłodnego, choć ukradkiem widziałam, z jakim zapałem mieszał w garnku resztki fasoli. Nie chciałam pytać, jakim cudem zdobył coś takiego. Widziałam to w jego oczach, na jego cienkich wargach. Dla niego ruch oporu stanowił na pewno coś więcej niż ludzi walczących o tę samą sprawę.

Potem z jednej z zakurzonych sypialni wyłonili się dwaj inni. Jak na wznak byli to ci, którzy towarzyszyli Kihyunowi podczas przesłuchiwania mnie. Hyungwon. Czarne włosy i ciemne oczy spoglądające na każdego z nieukrywaną pogardą, ale też nieokreślonym chłodem. Trudno było wyczytać emocje z jego twarzy, jeżeli w ogóle takowe posiadał. Usiadł obok mnie i kolejny raz otworzył inną tym razem książkę, zatapiając się w niej bez żadnych hamulców. Po prostu się odciął. Niczym jedyny, zdrowy organ.

Uśmiechnięty, delikatny chłopak okazał się mieć na imię Minhyuk. Cały czas wspierał mnie promienną, jasną twarzą i jasnymi, radosnymi oczyma. Jednak tak, czyś jak nie byłam przekonana co do jego intencji. Potem przyszła kolej na trzech pozostałych, im jednak nie zdążyłam się tak dobrze przyjrzeć. Wysoki, rosły mężczyzna z kamienną twarzą rzucił tylko krótkie ,,Shownu", a następnie zatrzasnął drewniane, widocznie niepasujące drzwi w jednym z pokoi. Jooheon przykuł moją uwagę szczególnie, nawet jeżeli tylko przeszedł się po pokoju. Jasne włosy, ciemne oczy. I nietypowy wzrok. Jakby w każdym doszukiwał się drugiego dna. Ostatnim był młody chłopak przedstawiający się I.M. Jego nie zamierzałam pytać o nic. Spanikowane oczy tylko obleciały go wzrokiem od kasztanowych kosmyków aż do nadgarstków. Zakrwawionych i naznaczonych długimi, podłużnymi bliznami wzdłuż ręki. Nie musiałam nawet nic mówić. Pomysł nasunął się sam. Wiedziałam tylko, że nie byłam zaskoczona. Aż nadto osób wolało umrzeć szybciej, niż przewidziało to dla nich zgniłe miasto.

The ClanOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz