stairs

924 102 76
                                    

Louis rzucił okiem na zegarek stojący na lodówce i stwierdził, że dzisiejszego dnia również się spóźni. Łudził się, że jeśli skróci poranne czynności o dziesięć minut, to uda się mu złapać szkolny autobus. Ale dziesięć minut, które miał na umycie zębów, ułożenie włosów, spakowanie torby i podrobienie podpisu mamy w dzienniczku.. to trochę za mało.

Szybko założył czerwony dres, na którym widniała plama po Coli i wrzucił parę przypadkowych książek do plecaka. Podpis mamy usprawiedliwiający czwartkową nieobecność w szkole nie jest aż tak pilny. Dla nauczyciela, który czekał już tydzień, ten jeden dzień nie powinien odgrywać wszelkiej roli -skonstatował Lou, sznurując adidasy. Z kurtką zarzuconą na jedno ramię i z plecakiem na drugim, biegł w stronę przystanku, modląc się w duchu, by autobus spóźnił się choć parę minut.

Ale oczywiście przyjechał dokładnie o czasie. Lou zdążył jeszcze zobaczyć, jak skręca w prawo i znika za rogiem ulicy. W porządku -pomyślał – Pojadę „stopem"! Dla mnie to przecież nic nowego!

Louis, z włosami fruwającymi na wszystkie strony, stał na krawędzi jezdni i wymownym ruchem kciuka wskazywał centrum miasta.

Pół godziny później znalazł się przed budynkiem szkoły. Szarpnął drzwi głównego wejścia z takim impetem, jakby chciał je wyrwać z zawiasów i.. wpadł prosto na osobnika, który pachniał niczym model na wybiegu ubrań marki Gucci. Ten ktoś dokładnie w tym samym momencie pchnął silnie drzwi.

Plecak Lou upadł na ziemię. Szybko schylił się, by pozbierać swoje rzeczy. W tym samym momencie ten ktoś również się schylił, by mu pomóc. I wtedy dwie głowy zderzyły się tak gwałtownie, że niebieskooki stracił równowagę i „zjechał" po schodach.

- A niech to wszyscy diabli -zawołał ze złością, bo marmurowe stopnie bezlitośnie potraktowały tylną część jego ciała. Usiłując pozbierać obolałe cząstki, marzył w duchu by osoba pachnąca niby trawa latem, rozpłynęła się w powietrzy, powoli poniósł wzrok, by spojrzeć w twarz temu, kto przyczynił się do tej katastrofy.

To był Harry! Oczywiście, to musiał być on!

Przed nim stał książę z jego marzeń i najskrytszych fantazji. W ręku trzymał plecak i uśmiechał się do niego, a właściwie, z nie najlepszym rezultatem usiłował opanować wybuch śmiechu.

Zaraz umrę! -pomyślał Tommo. Pragnął, by ta myśl stała się rzeczywistością. Ale nic takiego się nie wydarzyło. Ponurym wzrokiem spojrzał na niego i wyrecytował wojowniczym głosem:

- Nie śmiej się, bo nie wiesz co cię czeka..

Później wyrwał plecak z jego rąk i pobiegł w stronę klasy. W jego głowie grzmiał gromki śmiech Harry'ego odbijający się echem po korytarzu.

Niebieskooki złamał się. Życie przestało mieć do niego sens. Widział przyszłość w odcieniach szarości. Usiadł w ławce. Dlaczego los obszedł się z nim tak okrutnie? Dlaczego Harry, najprzystojniejszy chłopak w szkole i jednocześnie obiekt jego uwielbienia, stał po drugiej stronie tych przeklętych drzwi w chwili, gdy pokonywał je w stylu „wejście Smoka"?

Szatyn nie był w stanie tego pojąć. Ta jawna niesprawiedliwość była dla niego wystarczającym dowodem, by z całym przekonaniem stwierdzić, że świat jest bezlitosny i okrutny. Postanowił, że pójdzie do klasztoru.. natychmiast.

Ale matematyk, stary Borch, był innego zdanie, więc musiał pozostać do końca lekcji w ławce. Z wykładu o równaniach z trzema niewiadomymi nie zrozumiał nic. Natomiast rozpamiętywanie swojego fatalnego, porannego wejścia nie sprawiało mu żadnych trudności. Och, najlepiej to by skrył się w jakiejś mysiej norze..

Unlucky Day || Larry ShotWhere stories live. Discover now