Długie, czarne włosy, oczy, które potrafiły przewiercić cię na wskroś, aż do szpiku kości, i usta przejechane bladoróżową szminką, wyglądające na niewyobrażalnie delikatne, ale jednocześnie potrafiły całować tak namiętnie, jak to tylko możliwe. Tworzyło to jej portet. Portret, który rysowałam teraz, w środku nocy, bo cały czas miałam jej obraz przed oczami, jakby wżarł mi się w umysł. Bo ona nie była po prostu piękna, była uwodzicielska i pociągająca, i urocza, i tajemnicza. Była moją sztuką.
Rysowałam ją, ponieważ nie mogłam spać, a ona była jedyną rzeczą, o jakiej byłam w stanie myśleć. Codziennie, noc w noc, kartka za kartką, szkicowałam ją, jej miękkie rysy twarzy, smukłą szyję. Ale na żadnym z portretów się nie uśmiechała. Bałam się, że zepsuję jej uśmiech, bo jej uśmiech był niepowtarzalny; wydawało mi się, że to jak połączenie letniego słońca i morskiej piany, przywoływał najcieplejsze wspomnienia i zatapiał wszystkie obawy głęboko, głęboko pod taflą myśli.
Poznałam ją na pewnym przyjęciu, teraz już nawet nie pamiętam, gdzie to było i z jakiej okazji. Pracowałam jako kelnerka, podawałam tylko gościom przekąski i napoje, a ona stała przy barze, opierała łokieć o ladę i patrzyła się na mnie, jakbym była cudem, jakbym to ja była sztuką, kiedy sama wyglądała tak niesamowicie, w krótkiej, czarnej sukience, z lokami za łopatki i bladoróżową szminką na ustach. A jej usta były wtedy takie gorące, tak bardzo łaknące pocałunków, które zgodziłam się jej dać. To nie miało być nic poważnego, przysięgam, ale kiedy została u mnie na noc, zostawiła torebkę, ja poszłam ją odnieść i tak jakoś zostałam.
Cieszyłam się z tego, ale w głębi siebie uważałam, że to bez sensu, że przecież nasze spotkanie to był czysty przypadek, ani trochę nieplanowany i może nawet niechciany. A jeszcze głębiej bałam się jej samej, bo, nie oszukujmy się, była zbyt idealna. A wiadomo, że ideały nie istnieją, jak więc miałam ufać czemuś, co prawdopodobnie było tylko ulotną mgiełką i zniknie w pewne słoneczne popołudnie, ukazując cały fałsz i obłudę, obdzierając się na moich oczach z udawanego piękna? Kochane loki, w które wtulałam się przez sen, miałyby w pewnym momencie odejść, zostawiając smutek i tęsknotę? Bardzo, ale to bardzo nie chciałam w to wierzyć, jednak nie byłam naiwna na tyle, by wierzyć, że mam szansę być z kimś takim. Nie byłam nawet namiastką ideału.
Dlatego, kiedy pewnego wieczoru zahaczyła o moje mieszkanie wracając z kolejnego bankietu, nie byłam zdziwiona, gdy zobaczyłam, jak rozmazana jest jej szminka, i jak na czerwonych śladach na szyi można zobaczyć starty błyszczyk. Nie chciałam płakać ani krzyczeć, chciałam po prostu wyrzucić mój kolejny szkic do kosza. Fakt, zrobiło mi się trochę szkoda, bo ten był wyjątkowy; na nim się uśmiechała. W końcu się przełamałam, bo skoro każdy mógł być moim ostatnim, to czemu nie ten?
Kiedy wychodziła z mojego mieszkania, w krótkiej, czarnej sukience, nadal się uśmiechała. Prawie tak samo jak na portrecie. Naprawdę była sztuką.
Szkoda, że teraz była dla mnie już tylko martwą naturą.

CZYTASZ
she looked like art
Romance❝jeśli ktoś nazwał coś sztuką, jest nią.❞ ↳one shot, girl x girl