Siadaliśmy na tym murku każdego wieczoru, pijąc tanie, słodkie wino i udając dorosłych. Zachowywaliśmy się beznadziejnie dziecinnie, ale uważaliśmy się za lepszych od reszty zagubionych nastolatków. Teraz wiem, że byliśmy tacy sami jak oni. Bez celu, bez sensu, bez pomysłu. Byliśmy bez niczego ważniejszego, niczego wartościowego, czego utraty moglibyśmy żałować. Ten stan cholernie nas kręcił, sprawiał, że czuliśmy się wolni, myśleliśmy, że się buntujemy przeciw całemu światu, że odmawiamy przyjęcia narzuconej przez społeczeństwo normy, nie robiąc nic konkretnego.
Do pewnego czasu wierzyłem, że tak właśnie jest. Że nie mamy nic do stracenia i jesteśmy ponad to, ponad wszystkich. Jednak którejś piątkowej nocy uświadomiłem sobie, że byłem w tym sam. Na murku, niecały metr ode mnie, siedziały moje współlokatorki innej rzeczywistości, podając sobie kupioną przez nas butelkę fresco i patrząc w oczy, jakby było w nich coś, co zgubiły w dniu narodzin, a teraz wreszcie odnalazły, chociaż wcale nie szukały. I wszystko, wszystko było nie tak.
Jako zagubieni nie mogliśmy się odnaleźć, nie mogliśmy posiadać dzieła sztuki, którego utraty byśmy żałowali. Moje przyjaciółki postanowiły zniszczyć całą naszą beztroskę dla głupiego, młodzieńczego uczucia.
Nie jestem pewien czy kiedykolwiek im wybaczyłem, ale jestem wdzięczny, że podzieliły się ze mną soczystym kawałkiem ich niesamowitej, wzajemnej fascynacji.
Zacznijmy więc od początku.