~~~

677 60 33
                                    

Stałeś samotnie pod drzewem i patrzyłeś na grupę ludzi, moknącą w deszczu. Wiatr lekko powiewał twoimi wilgotnymi ubraniami. Spuściłeś głowę, chcąc ochronić twarz przed mżawką. Twoje blond włosy oklapły od nadmiaru wody. Oplotłem cię ramieniem, uśmiechając się lekko.
Zawsze lubiłem deszcz.

***

Oparłem się o kolumnę, czekając na przyjazd pociągu. Wiał przyjemny, wiosenny wiatr. Zamknąłem oczy, chroniąc je przed słońcem. Nie lubiłem słońca. Wolałem deszcz. Ale ty go nie lubiłeś. Przeciwieństwa się przyciągają, prawda? Jak dwa bieguny mangesu...
Usłyszałem narastający dźwięk, więc spojrzałem na zegarek. Twój pociąg, jak zawsze, przyjechał na czas. Ruszyłem w kierunku czwartego wagonu, którym jechałeś. Ledwo otwarto drzwi, a na peronie już zrobił się tłok i hałas. Próbowałem cię wypatrzeć wśród tych wszystkich ludzi, lecz okazało się to nie lada wyzwaniem.

Nagle mój telefon zawibrował.
"Przy automacie z napojami"
Od razu ruszyłem w tamtym kierunku.
Bez problemu dostrzegłem niskiego człowieczka z włosami koloru węgla, kupującego jakieś picie. Ciebie.

— Znowu Fanta? Cukrzycy dostaniesz — powiedziałem z udawaną powagą, stając za tobą.

— Przepraszam doktorze, to już się więcej nie powtórzy. A co pan doktor trzyma w ręce? Czekoladę? Oj nie ładnie, nie ładnie, doktorku. Cukrzycy dostaniesz! — odpowiedziałeś i uśmiechnąłeś się.
Oplotłeś rękami moją szyję, głowę opierając na ramieniu. Byłeś taki ciepły.

— Pff, dalej idziemy, bo nie zdążymy na zajęcia. ZNOWU! — zaśmiałem się.

Przypomniałem sobie, wszystkie sytuacje, przez które się spóźnialiśmy i mimowolnie się uśmiechnąłem. Często się uśmiechałem. Gdy byłem z tobą. Na co dzień rzadziej. Dni bez ciebie były szare i nijakie. Żyłem, czekając na weekend. Na nasz weekend. Tylko nasz. 30km. Niby blisko, a jednak daleko. Nie mogłeś chodzić ze mną do szkoły. Musiałbyś dojeżdżać. Mama ci nie pozwoliła. Ale wybłagałeś ją, żeby pozwoliła ci przyjeżdżać w weekendy. Na zajęcia. Tam się poznaliśmy. I tam teraz szliśmy.

Ruszyliśmy w kierunku mojej szkoły, gdzie odbywały się zajęcia. Rozmawialiśmy o mojej znienawidzonej nauczycielce matematyki, która już w pierwszy dzień nowego semestru musiała wziąć mnie do tablicy i ośmieszyć przed całą klasą.
Pocieszyłeś mnie.

Na miejsce doszliśmy w dziesięć minut. O dziwo tym razem się nie spóźniliśmy. Weszliśmy do szkoły i udaliśmy się do odpowiedniej klasy. W środku była tylko jedna osoba.

— To wy? Tak wcześnie? Co się stało? — zapytała zdziwiona blondynka.

— Cześć Nataly. Nam też miło cię widzieć. Piękną mamy dzisiaj pogodę, nie uważasz?

— Piękna, piękna, ale nie odpowiałeś na moje pytanie.

— Odłożyliśmy pewno czynności na potem — uśmiechnąłem się chytrze, a ty zarumieniłeś się.

— Rozumiem... — Nataly znacząco poruszyła brwiami. Była jedyną osobą wtajemniczoną w nasz związek. Przyjaźniłem się z nią od podstawówki, mówiłem ci, prawda?

— Co dzisiaj robimy? — zapytałeś trochę z ciekawości, trochę, aby zmienić niekomfortowy dla ciebie temat.

— Temperowanie czekolady. Próbowałam kiedyś w domu. Nie wyszło, haha. Mam nadzieję, że teraz mi wyjdzie — uśmiechnęła się dziewczyna.

Rozmowę przerwała osoba, która weszła do klasy.

— Dzień dobry wszystkim. Nataly się spodziewałem, ale wy chłopcy? Nie dość, że się nie spóźniliście, to jeszcze jesteście przede mną?

— Tak jakoś wyszło — wzruszyłeś ramionami.

Czekaliśmy jeszcze dwadzieścia minut na resztę i zaczęliśmy zajęcia. Zastanawiałeś się kiedyś, że gdyby Nat mnie nie zaciągnęła na zajęcia, nie poznalibyśmy się? Uważałem, że gotowanie (a szczególnie cukiernictwo) jest niemęskie, a poza tym nie chciałem marnować sobót. A co by było gdyby zajęć nie było w ogóle? Gdyby szkoła nie wynajęłaby panu Robertsowi sali? Gdyby ta sala była zwykła, a nie specjalna do zajęć kuchennych, które kiedyś się odbywały? Ja zadawałem sobie te pytania bardzo często.
Po zajęciach pożegnaliśmy się z Nataly, która uśmiechnęła się szyderczo i puściła nam oczko.

Chciałem cię zabrać na naleśniki, ale byłeś już przejedzony goframi z temperowaną czekoladą i wolałeś się przejść.

Od razu po wejściu do parku dyskretnie (a jednak nie na tyle, żebym nie zauważył) rozejrzałeś się czy nikt nie idzie i "przez przypadek" musnąłeś swoją ręką o moją. Nie używałeś słów, a ja i tak wiedziałem o co ci chodzi. Czy to nie piękne? Splotłem nasze palce. Zarumieniłeś się lekko, ale i tak to zauważyłem. Byłeś taki uroczy.
Poszliśmy w stronę fontann, a gdy zauważyłeś większą grupę ludzi, podrapałeś się po głowie. Ręką, którą trzymałem. Byłeś taki prosty do rozgryzienia. Już nie złączyłeś naszych dłoni, nie mam ci tego za złe, nie bój się. Podeszliśmy do fontanny. Małe kopelki wody wylądowały na twoich włosach. Przeczesałem je ręką z miną "Ja nic nie zrobiłem". Uśmiechnąłeś się. Wiesz jak uroczo się uśmiechasz?

Zaproponowałem spacer do spokojniejszego miejsca, bo zauważyłem, że jesteś zmieszany taką ilością ludzi.
Zabrałem cię w miejsce, które odkryłem rok temu z Nataly. Opuszczoną ścieżką dotarliśmy do ławeczki osłoniętej dużą ilością krzaków. Idealna sceneria.
Co tam robiliśmy? Chyba nie muszę ci przypominać.
Potem poszliśmy na te nieszczęsne naleśniki.

***

Stałeś samotnie pod drzewem i patrzyłeś na grupę ludzi, moknącą w deszczu. Wiatr lekko powiewał twoimi wilgotnymi ubraniami. Spuściłeś głowę, chcąc ochronić twarz przed mżawką. Twoje blond włosy oklapły od nadmiaru wody. Oplotłem cię ramieniem, uśmiechając się lekko.
Zawsze lubiłem deszcz.

Odsunąłem się kilka kroków, stając przed tobą. Nie wyglądałeś tak jak zawsze. Gdzie podziała się twoja radość? Wsiąknęła w ziemię, tak jak deszcz? Twoje podgrążone oczy nie wyrażały emocji. W naszą stronę szła Nataly.

— Kai... — tylko to zdołała powiedzieć. Rzuciła ci się w ramiona i zaczęła płakać. Odwzajemniłeś uścisk — Dlaczego? Dlaczego on? — Nat krztusiła się łzami — Dla-dlaczego?

Minęły trzy dni od mojej śmierci, a ona jeszcze się nie pozbierała. Gdybym mógł powiedzieć jej, że jest w porządku. Pogłaskałem ją po głowie.

— Chodźmy już, Kai — dziewczyna powoli się uspokajała.

— Ja tu zostanę, idź sama. Proszę...

Nataly znów wybuchnęła płaczem.

— D-dobrze. Ale, Kai. Nie zrób sobie nic. Obiecaj mi. Nie mogę i ciebie stracić!

— Dobrze Nat, idź już do domu, nie wygladasz najlepiej.

Dziewczyna pokiwała lekko głową i odeszła. Na cmentarzu nie było nikogo. Oprócz ciebie. I mnie. Ale czy ja się liczę?
Wybuchłeś niekontrolowanym płaczem. Płakałeś przez ostatnie kilka dni, myślałem, że oczy już wyschły. A jednak pękłeś. Osunąłeś się na ziemię, opierając o konar. Zakryłeś twarz dłońmi, nie mogłeś złapać oddechu, połykałeś łzy, dusząc się nimi.

— Ty pieprzony egoisto! Wracaj na ziemię, słyszysz!? — krzyczałeś na cały cmentarz.

Nie wiedziałem, że tak potrafisz. Nigdy nie widziałem cię zdenerwowanego

— Dlaczego mnie wtedy odepchnąłeś, kurwa!?

Bo cię kocham, debilu. Dlatego. Ten samochód nie mógł cię zabrać. Nie miałbym po co żyć. A ty masz plany. Zostaniesz tym kucharzem. A ja będę cię obserwował.
Powoli się uspokajałeś.

— Żegnaj, Kai — szepnąłem ci do ucha i pocałowałem w czoło.

Deszcz padał coraz mocniej.

Lubiłem deszcz.

Lubiłem deszcz // Oneshot bxb ✅Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz