Rozdział VI

651 64 14
                                    


Zeke


- Spytam ostatni raz: skąd ten pilot wziął się w twojej kieszeni, skoro twierdzisz, że to nie ty wysadziłeś tamten budynek? - zapytał Albert zmęczonym głosem.

  Jay stał przed nim zupełnie nie wzruszony i z rękami splecionymi na piersi opierał się o ścianę. Po raz kolejny przewrócił oczami, a ja wiedziałem, że ten gest oznaczał jego zirytowanie całą tą popapraną sytuacją.

  Od dobrych dwóch godzin ja, Albert, Jay, Matt, Jonathan oraz Alyia siedzieliśmy w gabinecie dziewczyny i analizowaliśmy to, co się stało. Choć nie byłem wtedy w mieście, to Jay poprosił mnie, żebym przyszedł z nim na spotkanie jako wsparcie. Byłem jednym z dwóch mutantów w tym pomieszczeniu i jeśli doszłoby do rękoczynów, byłbym również jedynym, który powstrzymałby Jaya.

  Według Matta coś spowodowało wybuch w wyniku czego zawalił się niedawno odbudowany dom. Były raczej nikłe szanse, że był to zwykły wyciek gazu, ponieważ mężczyzna zapewniał, że dzień wcześniej osobiście sam sprawdzał instalację i wszystko było w jak najlepszym porządku.

  Wszystko się wyjaśniło, gdy godzinę po eksplozji kilku mężczyzn przeszukało gruzy budynku. Znaleźli oni jeden z ładunku - niezdetonowany. Prawdopodobnie bomba miała jakąś wadę i nie spisała się tak jak powinna. Oczywiście był to ładunek wybuchowy, którego detonacja wymaga odpowiedniego pilota, żeby można było to zrobić w odpowiednim czasie. Najgorsze było to, że owy pilot znajdował się w kieszeni mojego kumpla i nie miałem wątpliwości co do tego, że to właśnie za jego pomocą uruchomiono bomby.

  Nie wątpiłem też w niewinność Jaya. Wierzyłem mu, że to nie on stał za tym wszystkim. Bo niby jaki miałby powód, żeby zrobić coś takiego? Jay jako jeden z niewielu najbardziej przykładał się do odbudowy miasta. Bardzo mu zależało na tym, żeby wszyscy mogli zacząć na tyle normalne życie, na ile było nas stać.

  Niestety, były jeszcze zeznania Jonathana. Doskonale wiedziałem, że on oraz mój najlepszy przyjaciel nie darzyli się wielką sympatią. Jednak słowa bruneta rzucały zupełnie nowe światło na całą tą pokręconą sprawę. Jonathan bowiem twierdził, że widział Jaya, gdy ten rzekomo skradał się do budynku i wchodził do środka. Jay oczywiście zaprzeczył, ale nie miał mocnego alibi. Większość czasu spędził sam, odgruzowując kolejne miejsca z dala od reszty robotników, więc nie miał nikogo, kto potwierdziłby, że Jay cały dzień nie zbliżał się do wysadzonego budynku.

- Nie mam pojęcia, Albert. - warknął mój przyjaciel, piorunując czarnoskórego wzrokiem. - Ile razy mam ci powtarzać, że nie mam nic wspólnego z tą sprawą?

- Dowody mówią co innego. - wtrącił Jonathan z cwanym uśmieszkiem.

  Jay obrzucił go lodowatym spojrzeniem i wyprostował się, zaciskając dłonie w pięści.

- Niby jakie, kurwa, dowody? Sam powiedziałeś, że było ciemno i że nie jesteś pewien, że to faktycznie mnie tam widziałeś. A ten pilot? Każdy mógł mi go podrzucić. - powiedział Jay pewnym siebie głosem, robiąc krok w stronę bruneta.

  Instynktownie stanąłem pomiędzy Jonathanem a Jayem, wkładając ręce w kieszenie dresów.

- Siad, Jay. - rzuciłem w stronę przyjaciela, który spiorunował mnie błękitnymi tęczówkami. Dobrze wiedział, że na mnie jego „groźne" spojrzenie nie działało, więc odpuścił sobie i wrócił do poprzedniej pozycji w jakiej stał.

  Usłyszałem śmiech Jonathana, więc odwróciłem się w jego stronę.

- Zdechł pies. - powiedziałem, uśmiechając się leniwie. Zaśmiałem się, gdy zobaczyłem jak Jonathan zamiera, a jego oczy rozszerzają się do granic możliwości.

Genesis (Zakończone) Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz