ii

211 29 4
                                    

- Jesteś przewrażliwiony

Ups! Ten obraz nie jest zgodny z naszymi wytycznymi. Aby kontynuować, spróbuj go usunąć lub użyć innego.

- Jesteś przewrażliwiony.

Mark wiedział, że była to po części prawda. Uwierało go to tak, jak uwiera nieodcięta metka przy ubraniu. Sztywny materiał drapiący skórę, stale przypominający o konieczności pozbycia się go. Ale zawsze się jakoś o nim zapomina, aż w końcu przyzwyczaja się.

- Nie jestem przewrażliwiony. - spojrzał na Jacksona i od razu pożałował, bo czuł, jak oczy powoli zachodzą mu łzami.

- Jesteś. Przecież widzę, że prawie ryczysz.

To nie był ton, jaki używał jego Jackson. Jego Jackson brzmiał jak szczeniaczek. Spragniony miłości, atencji. Z szorstkim ciepłym głosem, którym czasem coś nucił, podczas gdy Mark zasypiał na jego piersi.

- Po prostu się przyznaj, Gaga.

Nienawidził guli w gardle, która zniekształcała wypowiedziane słowa. Mógłby przysiąc, że gdyby spojrzał w dół, zobaczyłby oplecione wokół swojego gardła dłonie. Sine, zbielałe na knykciach wyciskające z niego wszystko, co miał.

Jackson przypominał teraz te dłoni. Szyja pokryta fioletem. Zaciśnięte pięści. Blada twarz z czerwonymi wypiekami. Wzrok niczym lodowata woda w prysznicu, który tak często brał po treningach.

Mark chciał go pocałować. Jak zwykle, pocałować, dać sobie spokój z jakąkolwiek konfrontacją. Wyjść z założenia, że jego Jackson, jego Gaga w życiu nie zrobiłby mu tego. Nie poszedłby do nikogo innego. Nie śpiewałby nikomu innemu kołysanek tym śmiesznym na wpół szepczącym, na wpół zawodzącym tonem. Poszliby spać do łóżka jak zwykle. Jak zwykle każdy na swojej połowie, bojąc się przekroczyć niewidzialnej linii.

Kiedy ostatnio ją znieważyli? Kiedy się kochali? Mark miał w głowie pustkę.

- Do czego niby mam się przyznać? - brzmiał agresywnie.

Mark doskonale wiedział, że to obrona. Bo ofensywa jest najlepszą defensywą - przynajmniej w to wierzył Jackson.

( bo był szermierzem. I Mark mógłby przysiąc, że nigdy nie było mu dość oglądania Jacksona w tym śmiesznym białym wdzianku. Ale równocześnie nie mógł oderwać wzroku od jego stóp, które manewrował z gracją. Floretu, który giął się niczym witka wierzby i drgał na wszystkie strony. Nawet nie zauważył, kiedy pasja Jacksona stała się jego pasją...)

- Dobrze wiesz. - jego głos powoli słabł.

Zresztą sam Mark słabł, zmęczony całym tym syfem. W gardle miał kłęby kurzu, pyłu bitewnego z tych wszystkich kłótni z Jacksonem. Ostatnio tylko tak się komunikowali. Pomruki, krótkie pytania, krótkie odpowiedzi. Kłótnie. Masa kłótni. Mark czuł się wykończony.

Wąż wysysał z niego wszystkie siły witalne.

- Powiedz mi dlaczego. - Mark zacisnął dłonie w pięści, czując jak krew odchodzi mu z knykci. - Dlaczego to mi... nam to robisz? Gaga, byliśmy szczęśliw-

- Nie, to ty byłeś szczęśliwy.

Jęk. Tylko na to było stać Marka. Nogi same się pod nim ugięły, oczy zapiekły od łez. Czuł się jak kartka, na której ktoś zapisał wszystko, co najcenniejsze, aby potem podrzeć na małe skraweczki. Już nie do rozczytania. Tak jak uczucia Jacksona.

- Dlaczego on? - wyszeptał, czując, jak wszytko w gardle go drapie. - Dlaczego on, Gaga?

Nie płakał. Płacz, nijak by pomógł. Płacz jest jak wodospad. 

( Wodospady są piękne, budzą wiele uczuć. Pisze się o nich pieśni, maluje obrazy. Wodospady są muzą dla licznych. Ale wodospady nie zmieniają życia. Ich wartka woda nie przekracza wyznaczonych granic. Wodospady jedynie się podziwia i uważa, że niebezpieczne. Jednak jeżeli nie wejdziesz pod wodospad, to nie ma on większego znaczenia.)

- A dlaczego ja, Mark?

Mark nie odpowiedział.

similar [markson]Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz