Ta noc była jedną z ciemniejszych i mroczniejszych chwil w jego życiu. Już wcześniej zdarzały mu się podobne sytuacje. Siedział w zamknięciu, przykryty kocem w szafie, ukrywając się przed samym sobą. Często miewał napady manii i wybiegał nagle z domu, i będąc w samych skarpetkach bokserkach biegł przed siebie, bez względu na pogodę czy porę roku. Znaleziony przez rodziców i zapytamy co się stało, nie wiedział co odpowiedzieć. Był przerażony, zagubiony i sfrustrowany przez niepewność co się z nim stanie.
Zabarykadowany w pokoju czekał na dalszy rozwój wydarzeń. Nigdy w życiu nie bał się tak bardzo jak dziś. Nigdy nawet nie przypuszczał, że kiedykolwiek przyjdzie mu uciekać przed czymś tak znajomym i bliskim, jakim był jego cień. Wiedział, że komoda i nocna szafka, które w panice przystawiał do drzwi, nie zapewnią mu ochrony na dłużej. Gdyby tylko mógł się ukryć, zniknąć jak jego szary sobowtór w pełnym słońcu.
Skąd miał pewność, że to nie on jest efektem świetlnym? Nie miał tej pewności. Nie był już pewien niczego, nawet tego czy naprawdę istnieje i czy aby sobie tego wszystkiego nie wymyślił. Często jego umysł go zwodził. Nie raz przyłapywał się na tym, że nie miał pojęcia gdzie się znajduje, jak tam dotarł i jaki jest dziś dzień. Czuł jakby czas w pewnym momencie mu się urywał. Jakby coś lub ktoś żył za niego i tylko czasem pozwalał mu na chwilę swobody.
Może wszyscy ci, którzy uwazali go za szalonego mieli racje? Może to tylko jego wyobraźnia znów go mami. Ale rana na ramieniu przeczyła wszytkiemu. Ból był prawdziwy.
Pamiętał jak zrobił odskok, a jego cień został w miejscu, powoli przybierając trójwymiarową postać. To wtedy się skaleczył. Nie. To nie był on. To demon siedzący w nim od bardzo dawna. Demon który mącił mu w głowie i który przejął jego życie w bardzo perfidny sposób. Mroczny odprysk jego duszy, który przez lata rósł w siłę.
Ciche trzaski dochodzące z korytarza, przemieniły się w głośne, ciężkie kroki. Takie same jakimi on chodził. Podbiegł do okna, byle jak najdalej od drewnianej powłoki. Jak teraz żałował, że nie poprosił taty o zamek w drzwiach. Spojrzał na ogródek za szybą i zastanawiał się, czy umrze jak stąd skoczy, czy tylko złamie nogę. To było dość istotne, gdy chciał uciec.
Coś uderzyło w drzwi. Drugie uderzenie było silniejsze, przez co komoda lekko się przesunęła. Jego serce na chwilę się zatrzymało, by ruszyć z podwójną siłą. Słyszał swoje tętno i liczył na to by upiór go nie usłyszał. Nie chciał jeszcze zdradzić się ze swoim strachem.
Barykada coraz bardziej ulegała odsunięciu, więc szybko doskoczył do okna, otwierając je na całą jego szerokość. Wdrapał się na parapet i spojrzał w kierunku drzwi. Jego sobowtór stał już w pokoju. Chłopak wydał z siebie coś z pogranicza niemego krzyku uwięzionego w gardle.
Mara już nie przypominała zwykłego cienia. Wyglądała jak wlaściciel. Nie musiał nic mówić, by cień wiedział co chciał mu przekazać. W końcu byli, jakby nie patrzeć, jednością. Szyderczy uśmieszek wpełzł na twarz sobowtóra. Chciał go zniszczyć, a on nie mógł na to pozwolić. Wychylił się lekko przez framugę, ale zaraz jednak machinalnie się odsunął. Jego lęk wysokości właśnie dał o sobie znać. Odgłos butów odbijał się od paneli niczym huk zrzucanych bomb. Spojrzał spanikowany na swojego klona, który znajdował się niebezpiecznie blisko. Chłopak pokręcił głową. Bardziej niż wysokości, bał się stracić siebie. Nagle naszła go myśl. Najpierw niechętnie ją przyjął, bo przecież żeby się uwolnić będzie musiał zaryzykować wszystko. Skoro oni są jednością, to jeden nie ma szansy żyć bez drugiego. Cień zdążył tylko wydać z siebie skowyt, gdy jego właściciel odchylił się w tył, by już po paru sekundach spotkać się z zimną ziemią.
Komoda w końcu odpuściła, a do pokoju wpadł ojciec i rozbieganym wzrokiem szukał syna po całym pomieszczeniu. Dopiero po paru sekundach zobaczył otwarte okno. Oddech zamarł mu w płucach a nogi niebezpiecznie chciały powalić go na panele. Zaraz za nim pojawiła się kobieta. Łzawy wzrok z męża przeniosła w punkt, w który on patrzył. Jako pierwsza podbiegła do okna, jakby błagając by nie zobaczyć za nim syna. Leżał nieruchomo na trawie, która pod nim powoli zmieniała swój naturalny kolor. Kobieta krzyknęła zrozpaczona i wychyliła się łkając, jakby chcąc być blisko jej pierworodnego. Mężczyzna widząc załamanie żony, powstrzymał się przed kompletną rozsypką i chwiejnym krokiem podszedł do niej, wziął ją w ramiona, tym samym odciągając od okna. Ich świat właśnie się zawalił.
Ona jednak nie mogła tego tak zostawić. Wyswobodziła się z silnych ramion ukochanego i wybiegła z pokoju, by labiryntem korytaży i schodów, uklęknąć obok syna. Nadzieja nie pozwoliła jej uwieżyć, że jego już z nią nie ma. Że już nigdy nie będzie mogła go przytulić, zrobić ulubionych naleśników i że nigdy nie usłyszy jego głosu. Nie mogła tego znieść. Podjęła się wszelkich prób by go obudzić. Gdy żadna nie skutkowała, położyła głowę na jego klatkę i po prostu zaczęła płakać.
W tym samym czasie, próbując opanować drżenie rąk, ojciec zadzwonilł na pogotowie. Gdy usłyszał, że karetka niedługo będzie, zbiegł do żony. Czuł się trochę jakby wszsytko działo się obok niego. Też nie mógł dopuścić do siebie myśli, że ich syn, ten sam dzieciak, który niedawno cieszył się na wyjazd w góry, teraz popełnił samobójstwo. Patrząc na twarz syna, żałował, że tak rzadko mówił mu, że go kocha. Żałował tego czasu, gdy siedział w pracy, zamiast z synem, ale przecież nie mógł tego przewidzieć. Nikt nie mógł. Przecież chłopak zarzekał się, że nie nigdy im czegoś takiego nie zrobi, twierdząc, że to kompletny egoizm i głupota.
Gdy przyjechała karetka, nie mogli wytłumaczyć jak to się stało, że chłopak stracił życie. Nie wiedzieli o jego cieniu i lęku przed utratą siebie. Nie zwierzał im się z tego, nie chcąc wyjść w ich oczach na wariata. Wystarczyło, że sam tak uważał.