Apage, Satanas

113 13 5
                                    



Szedł wzdłuż ulicy żwawym, dziarskim krokiem, grzejąc dłonie w zmechaconym materiale kieszeni fraku. Omiatał spojrzeniem przechodniów, rozkoszował się zgniłym zapachem miejskiego zgiełku, krzykami i obelgami rzucanymi ze wszystkich stron. Dźwięki, tak zdawałoby się nieprzyjemne, krzątały się w jego uszach, napełniając go spełnieniem. Złośliwy uśmieszek widniał na jego odpychającej twarzy. Uwielbiał tę wzajemną nienawiść. W końcu był jej częścią, prawda?

Gwiżdżąc pod nosem, przemierzał kolejne metry brudnych od kurzu i egoizmu ulic, a jego oczy tryskały niezdrową radością. Podskakiwał, rozpraszając tumany pyłu, a jego wzrok ślizgał się po umorusanych szybach budynków. Czuł, jak szare promienie słońca gilgotały jego ogromny, garbaty nos, a nieświeży wiatr rozwiewał mu wściekle rude kosmyki włosów, częściowo ukryte pod wyblakłą czapką. Nagle jego uwagę przykuła niska, drobna kobieta pochylająca się nad dzieckiem. Tłumaczyła mu coś ze spokojem, choć na jej twarzy widoczny był rumieniec wstydu. Pewnie bachor coś zmalował, pomyślał. Przystanął i coś oślepiło go przez moment. Od kobiety biła jasna aura. Obrzydliwie jasna.

— Paskudztwo – mruknął pod ogromnym nochalem, chcąc odejść od koszmarnej poświaty, ale zatrzymał się wpół kroku. Usłyszał rozmowę.

— ...nie mogę uwierzyć, że to zrobiłeś. Dobrze wiesz, że kradzież jest grzechem. Obiecaj mi, że nigdy więcej nic nie ukradniesz!

— Mamo, nic ci nie będę obiecywał! Odkąd nie ma z nami tatusia, jest źle! Bardzo źle, wiesz? Tęsknię za nim. I za jedzeniem też. Jestem taki głodny, taki głodny – zaszlochał chłopiec i pogłaskał się po brzuchu, a jego matka zaśmiała się gorzko.

— Juluś, robię wszystko, żeby było nam dobrze. Jeszcze wszystko się ułoży, zobaczysz. Bez tatusia też sobie poradzimy... Julek!

Syn kobiety pobiegł z krzykiem w stronę domu. Młoda matka otarła rękawem łzy spływające po policzkach i podążyła drogą małego uciekiniera. Rudzielec zaśmiał się tubalnie, czym zwrócił na siebie uwagę kilku przechodniów. Jestem taki głodny, taki głodny, przedrzeźniał chłopca w myślach, stojąc na środku rynku w nonszalanckiej pozie i, wydawałoby się, obłąkaniem w oczach. Mamrotał pod nosem i uśmiechał się złośliwie, co skutkowało przerażeniem mieszkańców i dziećmi ciągniętymi przez swoje matki za kołnierze.

— Mamo, dlaczego mnie ciągniesz? Au!

— Franciszku, nie wyrywaj się! Nie chcę, żebyś szedł zbyt blisko tego dziwaka!

Dziwak zdawał się nie przejmować swoją powszechną opinią, gdyż wciąż stał w tym samym miejscu, choć jego wzrok powędrował do miejsca zniknięcia kobiety. W pewnym momencie na jego twarz wypłynął uśmiech tak przerażający, tak okrutny i tak odrażający, że gołąb dziobiący nieopodal porzuconą pajdę chleba zaskrzeczał przeraźliwie i kopnął w kalendarz. Znalazłem ofiarę.

Powolnym krokiem ruszył przed siebie, nucąc przypadkową melodię. O jego uszy znów obijały się różne obelgi i niepochlebne komentarze, jednak tym razem skierowane również w jego stronę.

— Odprowadzić pana do czubków?

— Dzieci mi pan straszy!

Rudzielec odpowiadał milczeniem na te docinki i śmiał się w duchu z głupoty ludzi. Bowiem w czym mogłyby mu pomóc ich komentarze? Czy oni go znali? Czy nie wiedzieli, że dopiekając podejrzanie wyglądającej osobie, mogą się jej narazić? A co, gdyby nagle zapragnęła ich zabić? No, albo przynajmniej porządnie pokiereszować. Tak hipotetycznie. Na szczęście w tym wypadku tak nie było, ponieważ obiekt ich nienawiści już upatrzył sobie ofiarę. I właśnie za nią podążał.

SępWhere stories live. Discover now