Niebo było już całkowicie czarne, gdy wszedł do restauracji, w której pracowałem. Jak zawsze zajął ten sam stolik, który obsługiwałem i odwiesił swój płaszcz na ten sam stojący nieopodal wieszak. Nie musiał otwierać karty dań, by wiedzieć na co ma dziś ochotę. Tak dobrze znał wszystkie serwowane tu posiłki, że nie ryzykował wybierając pastę z łososia. Zapisałem jego zamówienie i od razu popędziłem do kuchni, by przywiesić na ściance numer jego kolacji. A ile był dał, by samemu mu ją przygotować?
Jeon Jeongguk był współwłaścicielem firmy transportowej swojego ojca, której odziały znajdowały się w kilku miejscach w Korei. Stanowisko tam dało mu ogromne pieniądze, oraz bezpieczeństwo. Nawet gdyby jakimś cudem jego firma, która i tak rozkładała konkurencję na łopatki z jakiegoś powodu upadła i tak miałby zapewnione ekstrawaganckie życie. A to wszystko przez nazwisko. Żeby szczęścia było mało, Jeongguk był kurewsko przystojny. Dbał o ciało, czego zwyczajnie nie dało sie nie zauważyć. Markowe garnitury i koszule leżały na nim świetnie, opinały ciasno klatkę piersiową, a szyte na miarę spodnie okalały uda. Ręce miał żylaste, co tak bardzo zawsze na mnie działo, że normalnie nie mogłem przestać się na nie bezczelnie gapić, jak tylko miałem go w zasięgu wzroku. Skórę miał jasną, pachnącą mocnymi perfumami. Oczy miał ciemne, zawsze zamyślone, poważne, a usta zazwyczaj zamknięte i wąskie. Serio. Za dużo nie mówił. Gdy mieli akurat małe spotkanie biznesowe w restauracji zazwyczaj słuchał, ewentualnie rzucał krótkie uwagi, ale generalnie wydawał się dość skryty w sobie. Chociaż nie. Bardziej grał takiego co jest ponad wszelakie głupie gadki i podczas takowych zazwyczaj patrzył się w swoje jedzenie lub drinka. Miał nawyk poprawiania włosów, zupełnie tak jak ja i była to chyba jedyna rzecz, która nas łączyła. Z tym, że on przeczesywał najpewniej naturalne czarne kosmyki, a ja te w kolorze miodowego blondu. Byłem od niego dużo niższy, co miażdżyło doszczętnie moją dumę. Byłem chudszy, bardzie wątły i do cholery nie byłem bogaty. Nie byłem biznesmanem. Byłem kelnerem w restauracji, w której jadał co drugi obiad w tygodniu i czasami kolacje. Nigdy kelnerem być nie chciałem. Moim marzeniem była raczej ta prawdziwa strona gastronomii, czyli właśnie gotowanie, smażenie, pieczenie, generalnie kulinaria. Pracę dostałem przypadkiem. Kolega potrzebował pomocy, a ja akurat skończyłem staż w jednej z małych cukierni na przedmieściach. Chciałem dostać posadę kucharza oczywiście, ale okazało się, że ogłoszenie dotyczyło tylko kelnera, co przyjąłem z niemałym rozczarowaniem. Właściciel restauracji był jednak zachwycony i obiecał dać mi wymarzone stanowisko, jeśli tylko przez jakiś czas popracuję jako kelner. Twierdził, że jestem miły, uprzejmy i "cukierkowy", cokolwiek to oznaczało i był pewny, że klienci pokochają moją buzię. Mia rację, pokochali, przez co dostawałem absurdalnie wysokie napiwki i był to jeden z niewielu powodów dlaczego ostatecznie zgodziłem się przedłużyć umowę. Zastrzegłem sobie jednak prawo do wejścia do kuchni, gdy tylko zwolni się jakikolwiek pracownik stamtąd. I tak utknąłem na sali. Już drugi rok. Ale gotowanie nigdy nie przestało śnić mi się po nocach. O tyle było to ciężkie, bo znałem na pamięć każdy przepis na każdą nawet najbardziej ekskluzywną potrawę w lokalu. Cóż, miejsce to nie było może pięciogwiazdkowe, ale raczej należało do grona droższych restauracji. Homar był? Był. Ach, ale dlaczego w ogóle zainteresowałem się tego typu "babskimi rzeczami", jak to mawiali czasami moi koledzy? Kiedyś nie miałem wyboru, musiałem siedzieć w kuchni. Ojciec był hydraulikiem, stolarzem i elektrykiem w jednym , wiec nie miał ani czasu, ani siły, ani zdolności do robienia czegoś więcej niż kawy. Mama natomiast zostawiła go dla starszego faceta, gdy byłem jeszcze dzieckiem. Nie czułem się przez to jakiś bardzo przez nią zaniedbany. Przychodziła często, pisała, dzwoniła, uczyła mnie przygotowywać najprostsze rzeczy. Ale po jakimś czasie suchy ryż i zupa rybna przestały mi smakować. Za kieszonkowe kupiłem pewnego razu książkę kucharską, którą napisała kobieta, której programy kulinarne oglądałem często w telewizji. I wtedy po raz pierwszy spaliłem ciasto. Właśnie przez nią. Bo podała zdecydowanie za wysoką temperaturę na delikatnego murzynka. Wredna małpa. Moją naukę kontynuowałem z innej więc książki, która nie dość, że wyjaśniła mi podstawy, to jeszcze zachęciła do eksperymentowania. Działo się to, gdy jeszcze chodziłem do szkoły, więc i potem pewny byłem, że moim przyszłym wyborem będzie szkoła gastronomiczna. Nie ostudziła ona mojego entuzjazmu, ale trochę sprowadziła na ziemię. W szkole byli ludzi lepsi ode mnie we wszystkim. A że ja chciałem być mistrzem w każdej dziedzinie to jeszcze bardziej zawyżyłem sobie poprzeczkę. Ostatecznie nie udało się zrobić wszystkiego co chciałem, bo na ostatnim konkursie w dziedzinie deserów zająłem drugie miejsce, zaraz po Ami Kim, której mama pomogła z waniliowym ciastem, obłożonym malinami. Byłem też drugi, jeśli chodziło o konkurs z muffinkami. Że moje niby były za słodkie?! Przynajmniej nie były takie malutkie, jak te Taemina, mojego rywala. Wgrałem natomiast ze swoją pieczenią z jabłkami, ze swoją ulepszoną wersją zupy ze szparagów i ze swoją "kawą bez nazwy". No ba, bo baristą też musiałem zostać. Żałowałem, że nie robili konkursu na drinki, bo zmiótłbym ich z powierzchni ziemi z moim koktajlem limonkowym z cytrynówką! I mimo tego wszystkiego praca w kuchni była poza moim zasięgiem. Bo innej restauracji nie chciałem. Za bardzo kochałem tych klientów i cały zespół. No i nigdzie najpewniej nie dostawałbym tyle tipa, za przyniesienie wody. No i był jeszcze on...
CZYTASZ
Your Name | pjm&jjk || oneshot
FanfictionPrzychodził dość często. Siadał na tym samym miejscu i pytał o mój dzień. Mój dzień? Dobrze, wszystko w porządku. Nie żebym się bał, że jednak dziś nie przyjdziesz, że wybrałeś inną restaurację; droższą/tańszą, lepszą/gorszą, bliższą/dalszą, jakąkol...