Bławatkowe Słoneczniki

7K 971 243
                                    

Zdobycie jego miłości nie było łatwe.
Jack Bertrand zakochiwał się z oporem, przez przeżycia z poprzednimi partnerami i partnerkami.
Kiedy Alyssa dwa lata wcześniej zerwała zaręczyny, po trzech latach związku, postanowił skupić się na rodzinie, na wspólnym interesie, który miał zamiar otworzyć z rodzeństwem.
Ale wtedy pojawił się on, wariant na obcasach, który palił na umór i wykłócał się ze staruszkami o ceny róż.
To takie dziwne i typowe jednocześnie.

Robił co w jego mocy, aby jego galaretowane serce pozostawało w niedostępnej fortecy, jednak obcasy kwiaciarza zrobiły w murze dziurę, już przy pierwszej wymianie spojrzeń.
Miał mocne wejście.
Nie zakochał się od razu, odnalezienie uczucia zajęło mu nieco więcej czasu, jednak definitywnie zauroczył się w dziwaku, który tak zabawnie różnił się od innych.
Chciał go poznać, choć ostrzegano go przed nim.
Przy pierwszej rozmowie spodziewał się, że Leon Surre będzie słodki, mdły, ze sztucznym uśmiechem na pełnych wargach.
Cieszył się jak kretyn, kiedy kwiaciarz zaczął na niego prychać i patrzeć nieprzyjemnie, kiedy przyniósł mu pierwszą kawę.
Był inny niż się spodziewał.
I to był plus.
Od tego czasu robił co w jego mocy, aby poznać go bliżej.

Nie był pewien, kiedy się zakochał.
Czy to wtedy, gdy kwiaciarz omal nie wjechał w niego rowerem, czy podczas ich wieczornej rozmowy, czy wtedy, gdy opatrywał mężczyznę po incydencie z Coline.
Wiedział tylko, że nigdy wcześniej nie poczuł palpitacji tak szybko.
Nie był nawet pewien, jakiej Surre jest orientacji, często widywał go z rudowłosą pięknością, którą przez długi czas brał za jego partnerkę.
Był wiec gotowy na to, że obrośnie kwieciem, że jego zdrowe płuca zaczną świszczeć, a usta pierzchnąć od słodkiego nektaru.
Nic takiego jednak się nie stało.
To kwiaciarz zniknął z pola widzenia, pozostawiając dziwną pustkę i dyskomfort.
Nie miał pojęcia jak powinien to rozegrać, bez niezręcznych sytuacji.
Trwał więc w niepewności, omal nie dostając palpitacji, przy pojawieniu się drugiego Surre, którego początkowo wziął za męża kwiaciarza.
Pewność zyskał dopiero na bankiecie, kiedy przetańczył z mężczyzną pół nocy.
Kiedy potem na schodach w blasku księżyca, kwiaciarz wybełkotał, że nienawidzi go za to, że go kocha.
Czuł się wtedy szczęśliwy jak dziecko, nie potrafił powstrzymać uśmiechu, patrząc na przysypiającego blondyna, który nie mógł utrzymać papierosa w ustach.
Potem pojawiły się jego przyjaciółki, pytające co się stało.
W pierwszym odruchu skłamał, że kwiaciarz powiedział coś niewyraźnie, a teraz zasypiał.
Choć głośno i wyraźnie usłyszał, co ten miał mu do przekazania.
Poszedł więc z nimi, patrząc jak kwiaciarz beztrosko biegnie przed nimi w świetle latarni, z płaszczem baristy na swojej złotej głowie.
Chciał widzieć go tak już zawsze i wiedział już co zrobić.
Miał zamiar do niego iść.
Jednak Surre miał inne plany.
I tak zamiast kwiecia w płucach, to kwiaciarz pojawił się w drzwiach jego mieszkania, cały mokry, wymęczony, całujący go jak desperat.
Tego wieczoru obiecał sobie, że nigdy nie pozwoli, aby Leon Surre, dziwak z BringGalf kiedykolwiek znalazł się w podobnym stanie.

- Wychodzę - mruknął Bertrand zmieniając koszulę na zwykłą szarą bluzkę, fartuch i całą resztę wkładając do szafki na zapleczu.
- Mhm - wycierający filiżanki Chris tylko cicho stęknął.
- Poradzisz sobie z zamknięciem?
- Jack, to nie jest mój pierwszy dzień - westchnął ciężko.
- Wiem wiem. Wolę się upewnić.
Blondyn zamknął szafkę, zgarnął z haczyka swoje kluczyki i skórzaną kurtkę.
- Idziesz do tego gada? - mruknął znowu Chris, po chwili milczenia.
- Nie mów tak na niego.
- Ta, ta. Tylko nie daj się ugryźć, może być jadowity.
- Chris...
- Wiem, wiem. Tylko się upewniam.
Jack wywrócił oczami, zakładając kurtkę, a następnie potarmosił włosy brata, mijając go w drodze do drzwi.
- Skup się raczej na swojej randce z Coline, a nie na mojej.
Chris tylko stęknął, odkładając na bok kolejną białą filiżankę.
Barista więcej nie kontynuował tematu, uśmiechnął się tylko lekko i wyszedł na ulicę, kierując się do swojego żółtego garbusa.
Zaplanował sobie, że prosto po pracy pojedzie do siebie aby się przebrać, potem po kwiaciarza, a następnie zabierze go na jakiś obiad, a resztę zaplanują później.
Tego dnia nad BringGalf wisiało jasne słońce, wiał lekki wiatr, a ulica pachniała kwiatami i kawą,
Bertrand uśmiechnął się lekko, otwierając drzwi swojego garbusa, w którym leżała jeszcze marynarka kwiaciarza i paczka papierosów, której nie zdążył przeładować do papierośnicy.
Było w tym coś miłego, słodkiego.
Lubił znajdywać u siebie jego rzeczy.

Pan także, panie Bertrand | bxb✓Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz