Odcinek 1

566 17 20
                                    



23.12.2017
22.30

Nie sądziłem, że wszystkie nasze decyzje, które podejmujemy, wpływają na to, w jakim żyjemy świecie. Myślałem też, że ludzie niższego pułapu tacy jak ja, nie mają na ten temat nic dopowiedzenia. Myliłem się. Na dworze prószy teraz śnieg, a ja wraz z moim przyjacielem sunę SUV-em przez zaśnieżoną drogę. Mocno sypie i stuka nam w szybę. Ledwo co widać. Siedząc za kierownicą, zastanawiam się: jak do tego wszystkiego mogło dojść. Wiem, popełniłem wiele błędów w życiu, ale kto ich w końcu nie popełnia...
12.00
Drzwi karczmy były uchylone. W środku świeciło pustkami...coś mi się wydawało, że lata świetności tej placówki już dawno przeminęły. Siedziałem sobie za ladą z gazetą, przerzucając strony w poszukiwaniu jakiegoś ciekawego artykułu, gdy tu nagle coś huknęło, jakby ktoś zaliczył glebę. Usłyszałem wrzask i oderwałem się od swojego dotychczasowego zajęcia. Odłożyłem gazetę i ruszyłem w stronę drzwi. Wyjrzałem przez szybkę i mimo prószącego śniegu ujrzałem kogoś klęczącego na ziemi. Ubrany w wojskową kurtkę, czarne spodnie, glany i zimową czapkę, człowiek patrzył na coś pod sobą. Trząsł się z zimna, a z jego ust wydobywały się żałobne dźwięki. Zrobiło mi się go żal, więc postanowiłem sprawdzić, co się dzieje.
Wyszedłem na zewnątrz. Spojrzałem na jegomościa I wypowiedziałem kilka słów w jego stronę.
- Wszystko okej?- z moich ust uleciała para. — Nic ci nie jest? Chcesz wejść do środka? - wskazałem ręką lokal. On uniósł głowę, po czym podniósł coś z ziemi...to był zbity telefon, próbował się podnieść, ale nie mógł. Popatrzył się jeszcze raz na mnie, tym razem bezradnie i jak by chciał mnie o coś poprosić.
- A tobie co?- cmoknąłem — Coś z nogą? - przyjrzałem mu się dokładniej — Jak tak...to chyba będę ci musiał pomóc -podniosłem go, wziąłem pod ramię — No to hop i do przodu — I weszliśmy do lokalu.
- Bardzo dziękuję — powiedział, po czym kaszlnął — Nie wiem, co się ze mną dzieje...- syknął z bólu, a po policzku popłynęła mu łza...aż mi się zrobiło go żal.
Weszliśmy do środka I pierwsze pytanie, jakie usłyszałem z jego ust, brzmiało:
- Ma pan tu jakieś miejsce do ogrzania? - trząsł się z zimna i pocierał dłonie.
- Tam jest kominek — wskazałem ręką — zaraz przyniosę coś na opał, I zobaczę co z tą twoją nogą, bo nie wygląda zbyt ciekawie- usadowiłem go przy ławie obok paleniska.
Zanim jednak wyszedłem do kuchni po polanka, przyjrzałem się dokładnie jego twarzy. Skądś znałem tę facjatę, tylko że tamta nie miała tej blond koziej bródki I wygolonych boków...czyżby to mogła być to sama osoba, o której myślę?
22.30
- No to, co z tym robimy? - spytałem pasażera.
- No jak to co? - zmarszczył brwi czarnoskóry mężczyzna — Pogrzebiemy.
- Szybki pogrzeb?-dopytałem żartobliwie.
- A mamy inne wyjście?
- No niby nie...-uśmiechnąłem się, wierząc, że może nam się to wszystko uda.
- No to właśnie.-popatrzył na mnie i poprawił swoją czarną czapkę na głowie.
- A tak ogólnie: jak sądzisz...uda nam się czy nie za bardzo?-spytałem, żebyśmy mieli o czym pogadać...chociaż w sumie mogłem poruszyć każdy inny temat. Mogłem się go zapytać: Jak tam się trzyma? (czyli klasycznie), jak tam obowiązki? (czyli tak już nieco bardziej udając zainteresowanego jego życiem prywatnym, ale równie dobrze mógłby to uznać za niestosowne do sytuacji.) i o święta, które już jutro miały się rozpocząć...ja jednak spytałem o to, czym w obecnej chwili martwiłem się najbardziej. Nie potrafiłem tego jakoś ukryć...po prostu było to dla mnie zbyt ciężkie.
- Jeśli zwątpisz, to nic ci się nie uda. Musisz człowieku uwierzyć w nasze możliwości. - Takiej właśnie odpowiedzi od niego oczekiwałem. To się nazywa podnosić człowieka na duchu.
- Dzięki Omar, że jesteś tu ze mną -powiedziałem po chwili. - Dzięki tobie czuję, że może jednak to wszystko się jakoś ułoży.
-No to kieruj i się stary nie stresuj...bo ponoć stres urodzie szkodzi.
Wybuchliśmy śmiechem. Omar to zawsze wiedział jak rozluźnić atmosferę... Nie ważne co by się działo, nigdy nie opuszczał go humor. Nawet w najgorszych sytuacjach, nawet w takiej jak ta...ten potrafił wszystkich rozśmieszyć. To właśnie chyba za to go lubiłem, bo sam byłem strasznie drętwy.
12.10
Rozstawiłem drewno w kominku i rozpaliłem. Zapach Dębu powoli zaczął roznosić się po pomieszczeniu, a ogień, który przed chwilą, co zapłonął, zaczął je rozgrzewać.
- Liczę na to, że teraz będzie ci cieplej — przyjrzałem się chłopakowi, który powoli przestawał się trząść z zimna- A teraz, zajmijmy się twoją nogą, bo jak już mówiłem, nie wygląda za ciekawie.
Obadałem nogę, jak najlepiej potrafiłem. Chłopak syczał z bólu, ale starał się współpracować. Po chwili połapałem, się co jest nie tak. - Skręcona, usztywni się i będzie po robocie.
- Co skręcona? - spytał.
- Kostka, ale to minie, byle tylko się zbytnio nie przeciążać i dużo odpoczywać.
- Pan jest lekarzem? - spytał.
- Gdzież? - uśmiechnąłem się po przyjacielsku — Karczmarzem, a wiedzę mam po prostu od kilku znajomych co poszli na medycynę, czasami mnie odwiedzają no i człowiek wie dzięki nim co nieco...
- To fajnie mieć takich znajomych, no i znać się co nieco na medycynie — odparł chłopak.
- Czy ja wiem, mi do szczęścia wystarcza to, co mam — odparłem, po czym powiedziałem — Ty tu siedź, a ja zaraz wrócę, trzeba tę nogę czymś posmarować, żeby się krwiak nie zrobił...chociaż pewnie i tak jest już za późno. -Wyszedłem na chwilę do kuchni i zacząłem szukać czegoś w swojej apteczce.
- Jest — uśmiechnąłem się pod nosem, gdy znalazłem poszukiwaną maść, opatrunek i bandaż.
Założyłem mu to i popatrzyłem się na to...może być, pomyślałem po chwili.
- A teraz pytanie prosto z mostu: Co młodzieńcze zamawiasz? - uśmiechnąłem się, trzymając w ręce maść, którą przed chwilą co nałożyłem mu na opatrunek i przyłożyłem do kostki. - No bo nie będziesz tu w końcu głodny siedział.
- No co pan da...byle nie ryby, bo jakoś za nimi nie przepadam ostatnio — odparł.
- Może być coś podgrzane z wczoraj? - spytałem — Bo jak widzisz, dopiero co otworzyłem I nie miałem jeszcze okazji nic przygotować.
- Dobrze, tylko mam pewien problem — powiedział powoli — Jestem spłukany.
Cmoknąłem i popatrzyłem na niego, stwierdziłem, że choć ten jeden raz będę dobrym człowiekiem.
- Zafunduję ci — odparłem stanowczo- w nagrodę zmyjesz potem naczynia...bo z tego, co widzę, nie masz gdzie iść, zgadza się?
- No niestety...a do tego mam rozpierdolony telefon... - spochmurniał, a mi się zrobiło niedobrze, gdy usłyszałem tę słowa. Strasznie nie lubiłem wulgaryzmów, bo wiązała się z tym pewna historia, jak próbowałem się ich kiedyś oduczyć, tak dobrze mi to wyszło, że ciężko było komuś potem uwierzyć, że potrafiłem klnąć jak szewc.
- Z telefonem to ja ci niestety nie pomogę — stwierdziłem. - Ale mógłbyś nieco panować nad swoim językiem?
- Przepraszam, proszę pana...
- Pan John Waltz do usług — pokłoniłem się.
- Chuck Tidderman — przedstawił się chłopak.
22.45
Powoli dojeżdżaliśmy na miejsce. Wjechałem na leśną ścieżkę i zagłębiliśmy się nieco w gęstwinie drzew. Ciemność otaczająca nas niezbyt korzystnie wpływała na moją chęć do roboty, ale nie mogłem teraz tak tego spieprzyć. Zostawiłem uruchomione krótkie światła i wraz z Omarem wyciągnęliśmy łopaty z tylnego siedzenia. Ruszyliśmy kawałek od samochodu i zabraliśmy się zakopanie.
- Jak sądzisz jakiej głębokości powinien być ten dół? - spytałem.
- No wiesz co...ja za bardzo w tym nigdy nie siedziałem. Tymi sprawami zazwyczaj zajmował się grabarz. U nas w wiosce kilku takich było, bo i robota była...no ale wiesz, trzeba zakopać na takiej głębokości, by nikt potem tego nie znalazł...- ładnie mi to wytłumaczył...prawie jak ksiądz na kazaniu. Szkoda tylko, że nic z tego nie zrozumiałem. Byłem zbyt podenerwowany...bałem się o wszystko. W jednej chwili mogłem stracić wszystko to, co kochałem najbardziej. Przez jedną głupią decyzję moja rodzina mogła zostać sama...a do tego jeszcze mój przyjaciel mógł na tym ucierpieć, to było nie do pomyślenia...
- To znaczy? - dopytałem.
- Od półtora do dwóch...ale to nam może trochę czasu zająć...
- Pięknie, czyli raczej przed północą nie wrócimy.
- No gdzież... - odparł Omar — Nie ma nawet takiej opcji.
- A myślałem, że pomogę żonie, chociaż przy pierogach na Wigilię.
- Przykro mi stary — poklepał mnie po plecach-Naprawdę mi przykro.
12.15
Po zamówieniu zwalił mnie z nóg. Rozmawialiśmy chwile o kulturze i tak dalej i wtedy ten wyskoczył z tym:
- Chciałbym o coś jeszcze poprosić, jeśli mogę.
- Prosić nikt nie zabrania, ale to ja ocenię czy pomóc, czy nie.
- No to: Mogę porozmawiać z pańską córką?
- No...- jak już mówiłem, zwalił mnie tym pytaniem z nóg- Z Ashley?
- Tak proszę pana — odparł- z Ashley Waltz.
- Po co?
- Po prostu dawno jej już nie wiedziałem i...
- Tylko to?
- Byliśmy przecież sąsiadami...chyba mogę się z sąsiadką zobaczyć — stwierdził.
1.10 następnego dnia
- Uff- sapnąłem i wytarłem mokre od potu czoło ręką- Chyba nam się udało.
- W połowie- uspokoił moją radość Omar — tylko w połowie, więc nie chwalmy dnia przed zachodem słońca.
- To żeś sobie dobrał metaforę — zauważyłem- No ale jesteśmy już bliżej niż dalej.
- No może i tak — udał się w kierunku bagażnika samochodu, po drodze rzucając mi parę białych rękawiczek — Teraz ładujmy to ciało do ziemi i spadajmy stąd.
Złapałem rękawiczki i zacząłem je nakładać.
- Nikt tego nie znajdzie? - spytałem.
- Człowieku skąd ja mam to wiedzieć? - wydukał słowo po słowie — Jestem tylko księdzem, nie jakimś śledczym czy innym fachowcem, kapiszimo?-zaczął nakładać swoje rękawice.
12.25 poprzedniego dnia
Znalazłem coś w karczmianej lodowce i włożyłem do mikrofalówki...to się nazywa ekspresowa kuchnia. Nastawiłem placki węgierski na 5 minut i postanowiłem zadzwonić do córki, bo do kominka już podłożyłem, a jedyne co mi zostało to obsłużyć gościa. Przez chwile leciała jakaś nuta w telefonie, a po niecałej minucie usłyszałem głos mojej córeczki.
- Słucham?
- To ja, Tato, jesteś w domu? - spytałem, licząc na pozytywną odpowiedź.
- Jeszcze jestem — odparła- ale zaraz muszę znikać.
- Bo? -spytałem zaciekawiony — znowu jakaś impreza? - spytałem ze zniesmaczeniem, słysząc z drugiej strony jakieś dziwne sapanie.
- No...ale się nie martw, nie zrobię tym razem nic głupiego — odparła.
- Ja tak myślę, bo wiesz co, sądzę na temat tych twoich głupich imprez, wracając jednak do tematu, mogłabyś wpaść do mojej karczmy?
- Po co?- zdziwiła się -Trzeba coś pomóc, nie dasz sobie sam rady?
- Bardzo śmieszne młoda damo, bardzo śmieszne, po prostu ktoś na ciebie czeka...
- Kto?- spytała.
- Jak przyjedziesz, to się dowiesz...dopóki pilnujemy z matką twojego dziecka, posłuchaj się choć raz mnie...- powiedziałem stanowczo.
- Tato, kto na mnie czeka? - spytała, po czym usłyszałem ponownie sapanie i jakieś krzyki.
- Nasz stary znajomy — odparłem — A tam u ciebie co się dzieje? Co to za krzyki?
- Pracuję, pa tato — powiedziała
- Moment! Nie rozłączaj się jeszcze!!
- Co jeszcze? - spytała.
- Przyjedziesz?
- Tak, postaram się wpaść, specjalnie dla ciebie, Tato, a teraz pa...- rozłączyła się. Nie zdążyłem już o nic więcej się ją spytać.
1.11 następnego dnia
Omar miał już nałożone rękawice. Chciał otworzyć bagażnik, gdy nagle usłyszeliśmy ten przeraźliwy dźwięk, wycie syren. Ktoś nasłał na nas policję. Nie wyglądało to za ciekawie. Mogliśmy uciec, ale w aucie miałem dowód.
- Omar! -krzyknąłem do niego - Uciekaj stąd!
- Stary nie ma takiej opcji! - Było ich coraz wyraźniej słychać.
- No weź, nie chcę, żeby ciebie o coś oskarżyli!!
- A ja, żeby ciebie!!
- Kurwa mać, przestań odpierdalać bohatera i stąd spierdalaj klecho!!! - zdenerwowałem się nie na żarty. Niektóre słowa z moich ust wyszły niepotrzebnie. Policja już zajeżdżała na ścieżkę. Mieliśmy jakby to ładnie ująć w słowa: prze-je-bane.
Tak ogólnie to nic tego nie zapowiadało. Nic, a nic nie było powodem, żeby myśleć, że ten dzień przyniesie mi takie nieszczęście. Kto by przecież pomyślało tym, że będzie w środku nocy wiózł trupa do lasu...no kto? Ja akurat nie, ale to w moim bagażniku leżał.  


KARCZMAOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz