Prolog

64 8 6
                                    

Maurice, odkąd na stałe osiedlił się na lądzie, często wybudzał się, usłyszawszy choćby najcichszy dźwięk. Skoro więc ciche pobrzękiwanie tłumionego telefonu rozbrzmiało w mieszczącym się na pierwszym piętrze pomieszczeniu, jego sen natychmiast został przerwany.

Działał wedle zasady "jeśli to ważne, zadzwonią kilka razy" - ospale oparł się o chłodnawą, drewnianą ścianę, z tyłu głowy pamiętając o niskim poddaszu. Poprawił zsuwającą się z jego czoła szlafmycę, dłonią błądząc po podłodze w poszukiwaniu pudełka z zapałkami. W końcu, gdy zapalił ostatnią posiadaną przez siebie świecę, nałożył na orli nos okulary, prostując nogi.

Miał już swoje lata, o czym codziennie przypominało mu jego odbicie w lustrze. Dawniej jędrna, teraz pomarszczona skóra zwisała, odstając od linii żuchwy. Zaczernione od niewyspania powieki opuchły, jeszcze bardziej zmniejszając widoczny obszar jego oczu. Teraz, zamiast pobłyskujących wesoło piwnych tęczówek, ludzie widzieli w nich zmatowiałe węgielki. Pokryte zmarszczkami czoło zdobiło kilka brązowawych, starczych plamek, a ostatnie kępki popielatych włosów sterczały w przeróżne strony, jak gdyby były ze sobą skłócone.

Stawy w kolanach starego Maurice'a strzyknęły w chwili, gdy telefon ucichł. Mężczyzna zastygł, zastanawiając się, co dalej przyjdzie mu czynić - powinien ponownie okryć się ciepłą pierzyną, czy może nasłuchiwać? "Kto wie?" - ciągnął w myślach - "Może komuś przypomniało się o starym, poczciwym mnie?".

Maszyna odezwała się po raz kolejny. Stopy starca wsunęły się w podziurawione kapcie, a on sam - jakby zrywem ostatnich sił - podniósł się z twardego materaca, uderzając głową o zadaszenie. Nałożył na długą koszulę kilkukrotnie cerowany szlafrok, otwierając drzwi na strychowy korytarz.

Nim zbiegł na pierwsze piętro, telefon ucichł i rozbrzmiał ponownie cztery razy. Ospale sunął się po wyłożonych drogim dywanem schodkach, by równie mozolnie przejść przez długi, mroczny korytarz. W końcu doszedł do pokoju, które kiedyś zwykł nazywać biurem - z trudem przyciągnął do siebie ciężkie drzwi. Stosunkowo zwinnie czmychnął do wnętrza pomieszczenia, z ulgą przyciągając poluzowane dłonie do swojego ciała. Wrota zatrzasnęły się, obwieszczając to głośnym hukiem.

Trzy ogromne okna wpuszczały do przestronnego pomieszczenia księżycowy blask. Od lat nieczyszczona marmurowa posadzka zdążyła zmatowieć, a wyłapująca kurz pudrowa tapeta z biegiem czasu straciła fioletowe wykończenie na rzecz smutnej, popielatej barwy. Jedynym meblem w pustym pomieszczeniu był niewielki, bogato zdobiony stoliczek, na którym to znajdowało się urządzenie stojące za roznoszeniem po posiadłości hałasu. Starzec, doszedłszy do maszyny, stał nad nią z wymalowaną na twarzy zadumą. "Odebrać...?"

Jego wychudzona dłoń pochwyciła za słuchawkę, którą już po chwili przystawił do nadwrażliwego ucha. Niepewnym, zaspanym głosem, wydukał:

- Posiadłość lo...

- Będę o poranku - urwał krótko rozmówca, wchodząc starcowi w zdanie.

Rozłączył się.

Maurice odłożył otępiale słuchawkę, kierując zmęczone oczy ku wyglądającemu zza szyby księżycowi. Jego wąskie, popękane usta uniosły się w nieśmiałym uśmiechu. Energicznym ruchem zwrócił się z powrotem w stronę ciężkich drzwi, żwawiej niż poprzednio stawiając kolejne kroki. Komórki jego ciała rozpychane były przez energię, o której z dawna zdołał już zapomnieć, a teraz bardzo jej potrzebował - wiedział, że czekało go wiele pracy, jednakże myśl o nowym zajęciu zdała się go dziwnie radować.

Wrócił do niewielkiego pokoiku na poddaszu, służącego mu za komnatę sypialną. Otworzył starą, skrzypiącą szafę, wyciągając z niej pomiętą koszulę i pozostałe części składające się na jego liberię. Pochwyciwszy stojące przy drzwiach skórzane buty i wiszący tuż nad nimi ręcznik, zmierzył w stronę niewielkiej łazienki.

Czyste ubrania powiesił na zwisającym z klamki wieszaku. Zdjąwszy z siebie szlafrok, rzucił go w kąt i podszedł bliżej zamontowanego nad umywalką lustra. Wykrzywił najpierw lewy, potem prawy policzek, potem przybliżył swą twarz jeszcze bliżej zwierciadła. Kiwnął głową z dezaprobatą, obijając dłońmi o pokryte gęstym zarostem lica.

- Panie Maurice - przemówił do swojego odbicia, chwytając za brzytwę - Nie uważa pan, że pora wreszcie doprowadzić do porządku ten porastający pana mech?

Jego drżące do tej pory dłonie z chirurgiczną precyzją operowały ostrzem - to, przejeżdżając po powierzchni jego pomarszczonej skóry, ukrócało nieschludne włoski, odejmując mu przy tym kilka lat. W końcu, gdy cała powierzchnia jego twarzy zdała się wolna od przydługiej brody i staromodnych wąsów, pochwycił za leżący na szafce obok grzebień. Zaledwie kilka ruchów sprawiło, by resztki tego, co pokrywało jego niemal wyłysiałą głowę, przybrało przyzwoity kształt. Zdaniem starego Maurice'a, o mężności człowieka świadczyły nie tylko czyny, ale i zadbana fryzura - w jego mniemaniu zaczesane do tyłu pasma siwych włosów sprawiały, że bez większych wyrzutów mógł nazwać się prawdziwym mężczyzną.

Zszedł piętro niżej. Oprócz ciemnego korytarza, by dotrzeć do aktualnego celu musiał pokonać jeszcze całą długość pralni. W końcu dotarł do niewielkich drzwiczek - otwarł je delikatnie. Schyliwszy się nieznacznie, przekroczył próg, błądząc wzrokiem w poszukiwaniu deski do prasowania. Cierpliwie czekał, aż dawno nieużywana dusza nagrzeje się w rozgrzanym palenisku, w międzyczasie pozbywając się ostatnich strzępków kurzu z wiszącego od lat w szafie uniformu. W końcu włożył żelazną sztabkę do przetartego wcześniej szmatką żelazka i rozpoczął prasowanie. 

Nie mógł powstrzymać się przed spojrzeniem w wielkie lustro. Wypiął dumnie pierś, uśmiechnął się zuchwale i z satysfakcją w oczach przyjrzał się swemu odbiciu. Zamiast wyniszczonego przez czas starca ze zmęczoną życiem miną, teraz przypominał zadowolonego ze swych poczynań, acz pracowitego męża. Stuknął się w czoło, patrząc w odbicie swojej twarzy z dezaprobatą.

- Maurice, głupi staruchu - skarcił się, poprawiając krawat. - Nie masz czasu na takie błahostki. Weź się wreszcie do roboty.

Rozpoczął od wysprzątania holu. Wytrzepał kurz z dywanu, poprawił wiszące krzywo obrazy, ściągnął pajęczyny z wiekowego żyrandola. Sprawdził czy wszystkie żarówki świecą i - ku jego nieszczęściu - jedna z nich oddała na jego oczach swe ostatnie lśnienie. Starzec westchnął głośno, gdy jego twarz zgięła się w pogardliwym grymasie. "Ta cała technologia to jakieś nikomu niepotrzebne cuda niewidy." - Myślał, maszerując w kierunku warsztatu. - "Kiedyś, jak człowiek wymieniał w żyrandolu świece, to służyły wiernie, a te całe żarówki? Padają od tak, przez kaprys. Ach, świetlne księżniczki...".

Z sercem na ramieniu spojrzał na kieszonkowy zegarek. Licząc każdą sekundę przyspieszał kroku, zmierzając z warsztatu z powrotem do holu. Wkręcił przyniesiony przez niego przedmiot, podnosząc żyrandol ku górze. Ponownie sprawdził oświetlenie i z czystym sumieniem ruszył w dalsze zakamarki posiadłości.

Czas naglił.

W jadalni przetarł stół, zmienił obrus, wstawił świeże kwiaty do ulubionego wazonu lorda. Wyczyścił srebrne świeczniki, wymienił w nich świece, postawił dwie misy ze świeżymi cytrusami. Potem przeszedł do salonu - wytrzepał ozdobne poduszki, podlał skryte przy oknie drzewka pomarańczowe, rozpalił ogień w dawno nieużywanym kominku. 

Czas naglił.

W końcu udał się do nowego biura. Dokładnie wytarł obraz z podobizną lorda, przetarł maszynę do pisania, przyniósł papier, wypełnił kałamarz świeżym atramentem. Sprawdził, czy długopisy wciąż piszą, przyniósł kilka piór, pościerał kurze. Ustawił wszystkie książki najpierw tematycznie, potem alfabetycznie. Zmienił zasłony ze szkarłatnych na kruczoczarne, poprawił stojące krzywo krzesło, sprawdził, czy dzwonek nadal poprawnie działa. 

Czując, że zatracił się w pędzie, po raz kolejny spojrzał na zegarek. Z niedowierzaniem przetarł oczy, wyglądając za okno - było już jasno.

Czas nadszedł.

Czym prędzej ruszył do holu. Nie patrząc zza szyby, wsłuchiwał się w dobiegające zza ściany odgłosy. Przez krucze krakanie przebił się donośny tętent końskich kopyt.

Pospiesznie nałożył na siebie płaszcz, nawet nie zapinając guzików. Czym prędzej wyszedł na podwórze, by już po chwili stanąć przy powozie.

Gdy usłyszał skrzypienie drzwiczek i stawiane na bruku kroki, ukłonił się nisko. Nieśmiało wyjrzał na mijającą go postać, rozpoznając w nim swojego pana - lorda Amadeusza Baltazara Becketa. 

To już koniec opublikowanych części.

⏰ Ostatnio Aktualizowane: Jan 21, 2018 ⏰

Dodaj to dzieło do Biblioteki, aby dostawać powiadomienia o nowych częściach!

Żywot Lorda BecketaOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz