ngl

1.3K 190 159
                                    

     Przez całą drogę zaciskał dłonie na mokrych łodygach koślawej wiązanki kwiatów.

     Z uparciem ignorował nie tylko przeraźliwe zimno, które powodowało odrętwienia prawie każdej części jego ciała, gdyż te było osłonięte przed nim w bardzo małym stopniu, ale i też tworzące się w kącikach oczu przezroczyste łzy. Jego niespokojny oddech urywał się, mimo że nie biegł, jego marsz był szybki, lecz nadal za wolny, by jakkolwiek mógł się przez niego zmęczyć. Miał nieodparte wrażenie, że z każdym nieco nieświadomym krokiem coraz mocniej zaciska szczękę. Robił to tylko po to, by przypadkiem żaden nieoczekiwany słowotok nie opuścił jego ust, mimo to wiedział, że w takim stanie nie dałby rady nic z siebie wydusić, a nawet jeśli byłoby to nieco czasochłonne.

     Wzrok przeskakiwał pomiędzy oświetlanym przez uliczne lampy szarym bruku a żółtymi płatkami kwiatów, jakie tamtego dnia zawitały w jego pokoju. Pięć roślin związanych niechlujnie kawałkiem czarnej wąskiej wstążki leżało na średniej wielkości kartonowym pudle, właśnie taki widok zastał przed swoimi drzwiami, gdy usłyszał krótkie pukanie do nich.

     Był już nieopodal celu. Popchnął metalowe skrzydło bramy, które skrzypiąc, odchyliły się na tyle, by mógł wejść. Nikt chyba nie lubił odwiedzać tego miejsca. Rozejrzał się na boki, szukając odpowiedniej dróżki, znalazł ją po kilku sekundach, przypominając sobie odpowiednie położenie.

     Co kawałek z jego bukietu ubywało po jednym kwieciu, który wyjątkowo odznaczał się na ciemnej powierzchni. Gdy stał przed nim, myślał, że ziemia kompletnie się pod nim osunie i wpadnie w wielką, ciemną otchłań, która z każdą mijającą sekundą będzie sprawiać mu coraz większy ból, zawładnie jego umysłem, podsyłając mu najgorsze możliwe dla niego obrazy, choć ten przed nim już sprawiał, że miał ochotę wyć z bólu i swojej bezsensowności w jego egzystencji.

     Przykucnął, opierając nagie kolana o zimną, bezlitośnie ściskającą ich wszystkich ze sobą ziemię. Wzrok przejechał po złotym napisie, przez co ciałem wstrząsnął szloch, który nieskutecznie zduszał z każdą kolejną chwilą. Drżącą dłonią położył na graficie wiązankę z czterech żonkili, prawie taką samą, jaka najprawdopodobniej prowadziła jego przyjaciela tamtego dnia. To ona z nim była, a nie on. Przejechał wierzchem ręki po oczach, chcąc wyzbyć się powolnie spływających łez.

     Chciał coś powiedzieć, lecz z jego ust wydobyło się jedynie ciche charczenie. Odchrząknął i pochylił głowę. Naprzemiennie zaciskał i rozluźniał dłonie, zagryzał mocno wargę, chcąc być ciszej.

     — Przepraszam — wybełkotał przez płacz zniekształcający jego głos. — Przepraszam, że nie zauważyłem — powtórzył, kręcąc głową na boki.

     Przez to nie mógł na siebie spojrzeć, można powiedzieć, że w pewnym stopniu brzydził się sobą. Sobą, który nie zauważył tylu szczegółów w zachowaniu przyjaciela. Mógł go w ogóle tak nazywać? Chyba nie spełnił tej funkcji odpowiednio.

     — Przepraszam, że byłem ślepy. — Jego też zaślepiła fałszywa pokrywa normalności, wstydził się tego, jak diabli. — Przepraszam, Kirishima. — Uniósł odrobinę wzrok idealnie na zdjęcie uśmiechniętego Eijirou.

     Podobno sam wybrał to zdjęcie, ten gdzie jeszcze uśmiechał się szczerze i bez przymusu pokazania każdemu, że przecież jest dobrze. On daje radę, nie potrzebuje niczyjej pomocy. Da radę.

     Pamiętał tamten dzień, gdy dowiedział się, że on nie żyje, nie mógł początkowo w to uwierzyć, choć i teraz nie chciał tego zrobić, zaprzeczał. Dużo zaprzeczał. Przecież był u niego wcześniej. Kilka godzin, zanim zniknął, zamknął oczy już na zawsze, był u niego. Nadal w jego głowie przewijały się jego słowa, jakby na taśmie zapisały się tylko one.

     Kocham cię Bakugou.

     Jego uśmiech wtedy... Wydawał mu się najbardziej szczery z tych wszystkich od czasu, gdy mówiono, że chłopak ma hanahaki. To nie było ono. To nie kwiaty go zabijały każdego mijającego dnia. Pamiętał swoje przyśpieszające serce i mimowolną euforię. Zapisany w pamięci miał także niezdarny pocałunek, który trwał kilka bardzo krótkich chwil, wtedy był... szczęśliwy, ale teraz, Kirishima był martwy na prawdę, a Bakugou czuł się martwy w środku. Jakby zamienił się wyłącznie w skorupę bez uczuć.

     Najgorsze było jednak, że tego samego dnia przed drzwiami znalazł paczkę, a później telefon, że jego Eijirou nie żyje.

     Przyciskał dłonie do twarzy, próbując hamować jęki płaczu i mimowolnie wymawiane słowa, które miały być przeprosinami dla Eijirou. Oparł czoło o grób i płakał. To było jedyne, co mógł robić. Płakać, nigdy jeszcze nie robił tego tak długo.

     Jego szloch wzmacniał się z każdym wspomnieniem, które przewijało się przez umysł. Z każdym słowem, zdaniem, ruchem. Ze wszystkim. Za całym Kirishimą.

     Nienawidził siebie za to, że nie zauważył, że nie pomógł, że przyczynił się do jego przedwczesnego zgonu. Dla nastolatka to był okropny ból, żaden nie mógł się z nim równać, żaden nie był tak samo bezcelowy.

     Przyzwyczaisz się w końcu, że go nie ma obok.

    On nie chciał, chciał, pragnął, by ten właśnie był tuż obok niego. By ich dłonie ocierały się o siebie, a spojrzenia ponownie spotkały, by znów mogli być we dwoje. Czemu to nie mogło nadejść? Wszystko to go bolało, cholernie i nieprzerwanie. Nie chciał go opuszczać, nigdy, mimo że trudno było się do tego przyznać.

     — Kirishima — ledwo mówił — kocham cię — ciągle łkał.

     Dlaczego oni nie mogli swojego otrzymać dobrego zakończenia?

to nasz czas, idioto | bakushimaOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz