Część pierwsza

807 24 1
                                    

Siedzę na zimnej podłodze, oddychając miarowo, wsłuchując się w bicie własnego serca, odmierzającego ostatnie minuty do końca.

***

Szłam cicho przez korytarze rodzinnego pałacyku, starając się nie zwrócić na siebie niczyjej uwagi. Ostrożnie wybierałam trasę, nie chcąc natknąć się na kogoś ze służby, poinstruowanej już, by ukracać każdą moją próbę ucieczki. Kwestią czasu było zresztą, kiedy ktoś zorientuje się, że znowu wymknęłam się z lekcji wyszywania. Wystarczyło, że Adelajda spostrzegła moją nieobecność, a za chwilę zapewne ktoś przekaże to moim rodzicom, o ile siostra sama tego nie zrobi – donoszenie na mnie było chyba jej ulubioną rozrywką.

Zbliżając się do części przeznaczonej dla służby, zdjęłam z siebie niewygodną suknię, pod którą miałam dopasowane męskie spodnie i lniany pas materiału, opasający ciasno moje piersi. Przystanęłam na moment, nasłuchując, czy aby na pewno nikt nie nadchodzi, po czym szybko wsunęłam się do jednej z komórek. W bladym świetle wpadającym przez wąskie okienko szybko odnalazłam niewielką wnękę, którą od lat traktowałam niczym skrytkę. Wygrzebałam z niej zniszczoną koszulę i dość wygodne buty o wysokich cholewach, zamówione mi przez matkę z myślą o jeździe konnej. Na ich miejsce wcisnęłam zmiętą w kulę suknię, po czym przebrana wymknęłam się ponownie na korytarz.

Skręciłam w stronę kuchni i przyspieszyłam kroku, doskonale wiedząc, że o tej porze nikogo tam nie zastanę. Chciałam jak najszybciej opuścić pałac, jednak nie mogłam tego zrobić, nie zabrawszy choć kilku bochenków chleba, którego u nas nie brakowało, a nawet często się marnował, czerstwiejąc nim ktokolwiek zdążył go zjeść. U nas nawet psy jadały nieraz lepiej niż niektórzy ludzie mieszkający w mieście.

O ile w ogóle byli w stanie cokolwiek zjeść, zważywszy na to, jak barbarzyńskie podatki zdzierał z nich mój ojciec, gubernator kolonii na wyspie Ama.

Niegdyś podobno słowo to oznaczało dostatek i jeśli tak było, to właściwie w pełni oddawało fakt, jak żyzną ziemią dysponowały tutejsza tereny. Cóż jednak miało to za znaczenie, jeśli większość plonów i dóbr odbierano ludności i składowano w magazynach, by później rozdać je w niemal głodowych racjach, odsprzedać kupcom za niebotyczną marżą lub przekazać w formie daniny do Arynii – królestwa, które przed kilkudziesięcioma laty podbiło wyspę wraz w kilkoma okolicznymi archipelagami. Byłam zbyt młoda, by pamiętać atak, którym notabene dowodził mój dziadek, a jako że urodziłam się już na wyspie, nie znałam innej rzeczywistości. Słyszałam jednak, że nim władzę w kolonii objął mój ojciec – Bernard de Molay – ucisk i bieda nie były aż tak dojmujące. Szczerze mówiąc, znając jego podejście do niektórych spraw i to, jak twardą ręką rządził nawet domową służbą, wcale nie zdziwiłoby mnie, jeśli faktycznie jego kaprysy doprowadziły do takiej sytuacji.

Opuściłam pałac z tobołkiem pełnym pieczywa, kierując się prosto w umówione miejsce, czyli w stronę zapomnianej baszty, od dawna nieobstawianej przez strażników. Wślizgnęłam się do niej i weszłam na piętro wieżyczki, skąd wyjrzałam przez okno na mało uczęszczaną uliczkę. W cieniu pomiędzy murem okalającym pałac a sąsiednim budynkiem dostrzegłam grupę uliczników, niemal natychmiast uśmiechając się na ich widok. Gwizdnęłam z cicha, zwracając ich uwagę, a gdy spojrzeli w moją stronę, przesadziłam parapet, w pierwszej kolejności zrzucając swój pakunek. Zawisłam na moment na gzymsie, po czym zsunęłam się po ścianie, lądując na bruku z wyćwiczoną po latach praktyki miękkością.

Nim zdążyłam się obejrzeć w stronę czekających na mnie kumpli, poczułam, jak jeden z nich zamyka mnie w niedźwiedzim uścisku, podnosząc przy tym z ziemi. Nie musiałam nawet widzieć jego twarzy, by wiedzieć, kto to.

Nothing Is True, Everything Is Permitted [W TRAKCIE KOREKTY]Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz