Weszłam na dach hotelu w którym się zatrzymałam, było wysoko. Spojrzałam w niebo, było takie piękne, żadnej chmurki. Usiadłam na gzymsie ze spuszczonymi nogami za krawędź budynku, patrząc się tępo na miasto. Dlaczego tu jestem? A no tak moje życie się zawaliło... chociaż nie... nie miało co się zawalić, od początku było ruiną. Podwinęłam rękaw by zobaczyć zabandażowaną rękę, od nadgarstka do połowy przedramienia... okropny widok. Nie znoszę bandaży, kojarzą mi się z tą złudną nadzieją, okropnym sloganem, w którego nawet osoby mówiące nie wierzą, ale nie możemy generalizować powiedzmy może, że większość nie wierzy, a reszta to błąd statystyczny. W końcu każdy mówi "będzie lepiej, rana się zagoi", ale nikt nie wspomni, że zostanie blizna... Tak jak w życiu... Po co o tym myślę, to nie ma sensu, moja cała egzystencja nie ma sensu, więc po co mam się starać? Po co przeżywać kolejne dni? Nie mam dla kogo rano wstać. Nie mam dla kogo się uśmiechać. Nie mam dla kogo się stroić. Nie mam o kogo się troszczyć. Nie mam też nikogo kto by się troszczył o mnie. Nie mam nawet z kim porozmawiać. Nie mam dla kogo żyć. Nie mam dla kogo umrzeć... To ostatnie zrobię dla siebie, raz w życiu będę egoistką. Chociaż...czy egoizm nie polega na ignorowaniu potrzeb innych, by robić tylko to co jest w naszym interesie. Jeśli tak to nie mam czyich potrzeb ignorować... Boże, nawet nie nadaje się na egoistkę... Jestem do niczego. Wstałam powoli i spojrzałam w dół. Wysoko, w końcu specjalnie wybrałam wieżowiec, by mieć pewność, że zginę, nie chce zapaść w śpiączkę, czy zostać kaleką przywiązaną do łóżka. Wtedy nie wiadomo, czy będę w stanie się zabić, no wiecie możliwości i te sprawy... Ale czy naprawdę chcę umrzeć? Nie, nie chce umierać, ale nie chce żyć. Nie daje już rady, nie mam nadziei, nie mam przyszłości, w każdym razie nie widzę jej. Jest tylko cierpienie i pustka, cholerna pustka pochłaniająca wszystkie pozytywne emocje, zostawia tylko żal, samotność i cierpienie, nie ma nawet gniewu. Nie płaczę, już nie. Łzy skończyły mi się już jakiś czas temu. Tak kiedyś płakałam, pokazywałam słabość, ale tylko w środku nocy, w ciemnym kącie swojej sypialni. Za dnia zawsze zakładałam maskę ze "sztucznym uśmiechem", nie chciałam, by ludzie zadawali pytania "czy coś się stało?", "dlaczego jesteś smutna?", już wystarczająco cierpię jak pytają "co u ciebie?", chociaż te pytania są rzadkie, to i tak są jak nóż w serce. Zawsze wtedy wymuszam uśmiech i odpowiadam "dobrze" albo "wspaniale", w tym drugim zawsze przemycam śladowe ilości ironii, ale jeszcze nikt nie zauważył. Czyżby wszyscy ludzie byli idiotami, a może specjalnie słyszą tylko to co chcą słyszeć, albo patrzą tylko na swój czubek nosa i nie obchodzi ich, że ktoś wysyła im niemą wiadomość "Pomocy! Help! Hilfe! Tasukete! Помощь!". Chociaż jakby się zastanowić, to jestem świetną aktorką. Jeden pozytyw, ale to najprawdopodobniej przez niego tak cierpię. Już pora. Pora się pożegnać. Pora przeprosić. Westchnęłam. Stanęłam bliżej krawędzi. Spojrzałam jeszcze raz w niebo, po policzku spłynęła mi pojedyńcza łza, dawno nie płakałam, ale mogę sobie teraz na to pozwolić, jestem sama, nikt nie zauważy. Jedną nogę wystawiłam poza krawędź budynku, teraz wystarczy już tylko zmienić ciężar ciała na tą nogę i gotowe, ale nie zamierzam się spieszyć, chcę napawać się myślą, że wszystkie moje problemy zaraz się skończą. Już czas. Zamknęłam oczy i szepnęłam "Żegnaj świecie. Przepraszam.". Poczułam zimny podmuch wiatru, który rozwiał mi włosy na wszystkie strony. Pochyliłam się do przodu. Nagle ktoś szarpnął moje ramię i poleciałam do tyłu.
CZYTASZ
Death note - Powód życia i Powód śmierci. [Zawieszone]
FanfictionDach wieżowca, zapierający dech w piersiach widok, przyjemny chłodny wiatr rozwiewający włosy dziewczyny, bezchmurne niebo. Po prostu dzień idealny. Ktoś może zapytać "idealny do czego?" mianowicie do (uwaga werble) próby samobójczej wspomnianej wyż...