KAROL MARKS był człowiekiem, który ponad wszystko stawiał słowo „wolność", lecz czymże jest ta mistyczna „wolność" jeżeli nie posiada personifikacji w postaci skutków jej idei? Czyż nie jest wyłącznie zlepkiem sylab, nic nieznaczących liter? Jakże on, brodacz, który na oczy nie widział słynnej waluty „pięćset złoty" mógł uważać się za istotę wolną, a co dopiero równą owym masom burżuazyjnym, które swe ujście tak rychło odnalazły w plugawym, kapitalistycznym systemie? Kim on był dla społeczeństwa mimo skończonego doktoratu i posiadania papierka mającego potwierdzić jego skonsumowaną pasję względem literaty i filozofii? Zaledwie marną imitacją obywatela.
Przybywając do Paryża w za dużym swetrze, kolczyku w dolnej wardze, w zdecydowanie zbyt krzaczastej brodzie i apetycznym spojrzeniu szalonego naukowca, którego rysy twarzy zdradzały żydowskie pochodzenie nie wiedział jeszcze, iż poznawszy miłość życia odkryje również najwspanialszy sens swej egzystencji — socjalizm proletariacki.
Zaczęło się niepozornie.
Karol, oglądając słynną wieże Eiffla pierwszy raz w swym niespełna dwudziesto-siedmioletnim żywocie, prostował nogi po ciężkiej, kilku tygodniowej i zaiste nużącej przejażdżce autostopem z Niemiec do Francji, którą jakby na złość utrudniała mu jego piękna, zadbana broda, bardziej odstraszająca niż kusząca głupie, niemieckie kobiety i nie lepszych pod względem intelektów samców z gatunku, jak na czasy przykrej dominacji liberalizmu w sferze życia spadkobierców Ottonów, Homo Sapiens z solidnym naciskiem na przedrostek „homo". Wieża Eiffla z naturalnego stanu rzeczy nie spodobała mu się ani trochę, a jak jeszcze usłyszał od przewodnika, iż została wybudowana na setną rocznice wybuchu Wielkiej Rewolucji Francuskiej ino poruszył wąsiskami i ściągnął groźnie brwi.
— Toście mili paryżanie poszaleli — rzekł do siebie — żeby w święto żywego lewactwa kapitalistyczne budki z żelaznych gałęzi na takiej zacnej ziemi stawiać! Tuż to skandal!
Wtedy właśnie poczuł, jak ktoś go ściska w ramię.
— Panicz z Niemiec?! A no przecie! I socjalista ponad to — rzekł tajemniczy mąż w ciemnych okularach i o pięknym, długim i gęstym, czarnym zaroście, który niemal od razu wielce przypadł Karolowi do gustu. — I ta broda, mości-panie! Tuż to krzyk najnowszej, paryskiej mody! Och, od razu widać, że pan lewak! Zwę się Engels, Fryderyk Engels, lecz znajomi socjaliści w mojej grupy na Facebooku nazywają mnie zacnym pseudonimem Frycek. A ty, to kto, drogi panie?
Poruszony wdziękiem i poglądami młodego Niemca, Marks długo nie mógł się odezwać, lecz gdy to zrobił, powiedział:
— Leję na burżuazję, bracie! Lejże ze mną! — Poruszony klasnął w dłonie. — Mam na imię Karol Marks, dla przyjaciół Karolek, choć nierzadko zwą mnie „Żydem" lub „bezdomnym", głupie, kapitalistyczne, prawicowo-nacjonalistyczne świnie! Pewno faszyzm im się w głowę wlał aż za bardzo. W każdym razie, drogi panie, pan jest również ze socjalistycznej stajni?
Frycek rozpromieniał się z goła, ujmując dłoń nowego druha.
— Owszem, owszem! A to wina jest memów z głupiego, kapitalistycznego Facebooka. Głosiłeś coś o laniu na burżuje? Piszę się, towarzyszu! Czas najwyższy im pokazać, co jest tak właściwie sensem tych obrazków z napisami.
YOU ARE READING
Ramię w ramię zwalczać burżuazję | Engels i Marks
HumorKrótka opowieść o tym, jak marzenie równości, francuska atmosfera i za dużo wina w kieliszku mogą doprowadzić do obalenia kapitalizmu i narodzin uczucia zbyt poważnego, by nadać mu nazwę inną niż "socjalistyczną".