Wracałam do domu autobusem. Zbliżała się jedenasta, a więc nie były to godziny szczytu, ale pasażerów nie brakowało, szczególnie emerytów.
Kiedy przysiadła się do mnie siwa, drobniutka kobieta, zbliżająca się już zapewne do osiemdziesiątki, odwróciłam się twarzą w kierunku okna. Nie byłam w nastroju do obcowania z ludźmi, lecz zmusiła mnie do tego sytuacja - do domu trzeba było jakoś wrócić. Starałam się jednak ograniczyć ten kontakt do minimum, nie patrząc współpasażerce w oczy, by przypadkiem do mnie nie zagadała.
Na dworze wybuchła wiosna. Nabrzmiałe pąki liści i kwiatów wreszcie otworzyły się, przykrywając świat kołderką zieleni, różów, bieli, żółci. Nawet nie zauważyłam wcześniej, że przyszła dotychczas tak przecież przeze mnie wyczekiwana pora roku.
Poczułam, że nie powstrzymam dłużej łez. Pierwsza, spływająca po moim policzku w kierunku dłoni podpierającej brodę ruszyła lawinę i za nią potoczyły się kolejne. Sięgnęłam do torebki po chusteczki, lecz gdy je wydobyłam, moje palce mimowolnie powędrowały do portfela i odnalazły w nim złożoną na pół fotografię. Otarłam twarz, rozłożyłam zdjęcie i kolejny napad płaczu sprawił, że moje ciało zaczęło drżeć.
Z tego prostokątnego kawałka śliskiego papieru spoglądały na mnie roześmiane brązowe oczy, otoczone siatką zmarszczek mimicznych, tylko dodających im uroku. Kąciki ust sportretowanej postaci również unosiły się w łagodnym uśmiechu. Przesunęłam palcem po gładkiej fakturze z czułością taką, jakbym głaskała kochanka, wyobrażając sobie, że dotykam mężczyzny ze zdjęcia, że zatapiam dłonie w twoich czarnych, przyprószonych na skroniach siwizną włosach. Westchnęłam, a kolejne łzy wylądowały na skrawku w moich rękach. Kap. Kap. Kap.
– Jak kocha, to wróci – skomentowała starowinka obok mnie, zaglądając mi przez ramię. – A jak nie wróci, to się, dziecko, nie przejmuj. Tego kwiatu jest pół światu.
Kiwnęłam głową, nic nie odpowiadając. Chciałabym, żeby to wszystko było takie proste, jak sądziła ta kobiecina. Tymczasem wiedziałam, że ty już nie wrócisz.
Przypomniało mi się, jak cię poznałam. Jak szłam na spacer Dworcową z suczką moich rodziców, a ty spieszyłeś się dokądś i kiedy obok nas przechodziłeś, poczciwa Sara zaplątała ci się pod nogi, łapiąc cię w sidła swojej smyczy. Myślałam, że dostanę zawału, tak wtedy grzmotnąłeś o chodnik.
Złamałeś sobie wtedy rękę i otarłeś skroń, a ja odprowadziłam Sarkę do mieszkania, wzięłam samochód i odwiozłam cię na pogotowie, mimo że zapewniałeś, że sobie poradzisz, że wezwiesz taksówkę albo po kogoś zadzwonisz. Tak się przejęłam, że zamiast zostawić cię w poczekalni i wrócić do domu, czekałam z tobą. Przy okazji miałam wtedy szansę zakodować, w której sali cię kładą na obserwację i mogłam następnego dnia wpaść z przeprosinami. To była wiosna, magnolie, wiśnie i jabłonie kwitnęły tak jak teraz, pamiętasz?
Wysiadłam z autobusu i szłam w kierunku naszego małego, parterowego domku jak pijana, potykając się na miękkich nogach. Ciałem byłam na naszej ulicy, ale duchem zupełnie gdzie indziej.
Chociaż początek naszej znajomości nie miał nic wspólnego z romantyzmem i w zasadzie to mogłeś mnie wtedy zrugać, lecz jako człowiek kulturalny się od tego powstrzymałeś, zapałaliśmy do siebie sympatią. Zaczęliśmy się spotykać. Jakoś pół roku minęło, gdy zamieszkaliśmy ze sobą, prawda? Kolejne pół roku i wzięliśmy ślub.
A potem zaszłam w ciążę. Od razu, gdy się dowiedziałeś, kazałeś mi przestać chodzić do pracy, a więc zostałam w domu. Codziennie rano, nim wyszedłeś, całowałeś mnie w brzuch, a ja zostawałam sama. Spokojnie ogarniałam mieszkanie, czasem szłam na spacer, a w wolnych chwilach zalegiwałam na kanapie, odpoczywając i dziergając na drutach maleńkie ubranka dla naszego potomka.
CZYTASZ
Zakwitały magnolie |one-shot|
Romance- Życie to nie film, tu nie ma happy endu - powiedziałeś mi kiedyś, gdy upiłeś się na smutno i narzekałeś na starość i przemijanie. - Któreś zawsze umiera pierwsze, a drugie zostaje samo, i musi z tym żyć, krócej lub dłużej, moja maleńka. Kiedy świa...