PIERWSZY

439 44 104
                                    

      Żeby nie skłamać – nie miałem pojęcia w jakich okolicznościach przytargano nas do Mekki i z jakiej racji akurat nas. Wiem, że było nas na początku pięciu. I jeśli pięciu do herbaty i shahamy to liczba porządna, tak na przetrwanie w Mekce o wiele za mała. Tylko pięciu, przecież to śmieszne.

      W wieku młodzieńczym byliśmy jakby wyrwani ze swojego naturalnego środowiska, gdy Babilonia, a razem z nią Imperium ogłosiły niepodległość. Jak się przyszło brać za mordy, nowe prawo stanowiło, że każdy mężczyzna po ukończeniu dwudziestego roku życia jest w obowiązku stawić się do armii i służyć ojczyźnie. Z tej racji my także, chcąc nie chcąc, wychynęliśmy z rodzinnych miast i wsi, zostawiając tęskniące matki i martwych ojców. Wojsko nas nie przerażało. Nikogo w ogóle wojsko nie przerażało i tylko ci, co myśleli, że znają życie, opowiadali młodym chłopakom jak nam okropne bzdury na jego temat. Były to lata słodkie i wręcz sielankowe. Co prawda to prawda, przeczołgani po poligonach, strzelnicach, klatkach pełnych dzikich stworzeń, grzbietach końskich, aż nie czuliśmy tyłków i dłoni, myśleliśmy, że nie ma już dla nas ratunku. Przez pięć lat tkwiliśmy w jednostce, słuchając tylko: baczność, padnij, do szeregu. Rzygaliśmy tym, mdleliśmy przy pryczach, gdy którekolwiek słowo choćby z początku je przypominało. Ale zasypialiśmy spokojni. Spokojni o wszystko. Były to też lata wtedy w naszym mniemaniu najnudniejsze, w porównaniu z Mekką dzikie i szalone, ale wtedy nie mogliśmy tego wiedzieć. Wyciągnięto z nas wszystkie męskie, żołnierskie pierwiastki, a i tak oprócz niektórych co bardziej doświadczonych przez służbę, jak nasz kolega – Cyrus – wszyscy byliśmy żółtodzioby. Nadawaliśmy się tylko do pędzenia jak stado owiec, i tak nas też pędzili z przekonaniem, że na nic innego się nie nadajemy, niczemu innemu nie podołamy. A najbardziej pędził starszy sierżant, dobra morda, człowiek choleryczny, ale drogi, zbyt już zmęczony służbą, by nas nienawidzić. Coś tam na nas nakrzyczał, Bóg wie za co kazał szorować stajnie do połysku, aż nam nasze ulubione konie zbrzydły, ale kochał nas. Tak nam się przynajmniej wydawało, bo zaprosił nas kiedyś do dowództwa, zalecił zrobić herbatę i rzekł z uśmiechem:

      – To co, chłopcy? Nie marzy wam się tu siedzieć, mam rację?

      Nikt nie potwierdził, ale stary wyga wiedział, co nas trapi. Najmłodszemu z nas, Melchiorowi, już się oczy zaświeciły, bo też do niego na święta przyjeżdżała dziewczyna. O, bogowie, dziewczę tak piękne, że podobnie rasowej i ciemnej bogini żeśmy na oczy nie widzieli, i całowała go okrutnie, powtarzając:

      – Mój ty biedaku, kiedy oni ci wreszcie dadzą spokój?

      On już widział życie z nią, już ją miał jakby w garści, tylko jeden gest starszego sierżanta, a byłby rzucił wszystko w cholerę i biegł do niej jak na skrzydłach. Mniej wylewnie zareagował Cyrus. On tylko uśmiechnął się boleśnie, bo przypomniała mu się żona i dwie córki. Ale my? Nasza trójka? Reza, Hashem i ja? Samotni jak palce, matka może i w domu za nami płakała, ale z tego co o sobie się dowiedzieliśmy, byliśmy nieroby i ostatnie darmozjady. Co by matkom przyszło po takich. Ani narzeczonej, ani pracy, ani własnego łóżka. No nic kompletnie. Nawet konie tu mieliśmy własne, a jak się do miasta udało przejść, to i dziewczyny się czasem oglądały. Strach nas przejął z początku, ale uśmiech starszego sierżanta rozwiewał wszelkie wątpliwości.

      Starszy sierżant wiedział to wszystko, a w jego oczach czuliśmy się jak wybrańcy. Tacy szczęściarze, jakich pierwszy raz zrodziła ziemia. Wiedzieliśmy, że coś dla nas ma. Że chce nas jak synów obdarować. Dlatego bez zastanowienia zgodzilibyśmy się na wszystko, co nam da.

      – A nie chcielibyście do Mekki?

      Wtedy jeszcze Mekka była dla nas legendą. Opowiadali czasem starsi szeregowi, że to miejsce upragnione, dla wszystkich wyrzutków. No Mekka jak Mekka, stolica wszystkiego. Stolica naszego służebnego życia, które mogło skończyć się tam. A że do Mekki nikogo nie słano, znów nie wiadomo dokładnie czemu, wiedzieliśmy, że to miejsce święte. Dla wybranych. Dla takich farciarzy i synów starszych sierżantów jak nas pięciu. Głupi, zgodziliśmy się, bo jeszcze oprócz tego myśleliśmy: co może być gorszego od wypuszczenia samopas w świat, bez żadnych widoków na majątek i szacunek.

     Starszy sierżant chciał dla nas jak najlepiej, a mieliśmy jego imię przeklinać na wieki.

      Do Mekki dojechaliśmy konno, po dziewiętnastu dniach drogi. Puste stepy ciągnęły się nieprzerwanie, poprzerywane krzywymi liniami błotnych rzek, pól falującej trawy, gdzie tętent kopyt rozbrzmiewał tak głucho, że jego monotonia usypiała. Kraj nasz ojczyźniany nigdy nie jawił się nam tak ogromny. Nie oszczędzano naszych szkap, my też im nie folgowaliśmy, chociaż z każdym przebytym dniem uderzaliśmy w boki mniej zajadle. Bo co też może człowieka spotkać na takim odludziu? Gdzie to tylko wsie, niskie, pełne brzydkich, spalonych twarzy, ale życzliwych dłoni, ofiarujących gorące placki. Miasto może jedno na ich setki, omijane przez nas szerokim łukiem. Szybowaliśmy jak narwani po ogromnych połaciach suchej, jałowej ziemi, zatrzymując jedynie na krótką drzemkę i łyk herbaty. Pędziliśmy. Było nam do Mekki śpieszno. Do upragnionej krainy wolności, gdzie dowództwo miało nam dać nareszcie święty spokój. Nikt nam nic nie mówił, jakiś sierżantczyna od siedmiu boleści eskortował nas z gorączką, a my mogliśmy tylko nabijać się z niego, gdy dyszał i charczał. Cisza między nami panowała okrutna. Bez pytań: a jak tam będzie, co tam będzie, gdzie ta kraina, co my tam będziemy, na litość, w ogóle robić? W ogóle jacyś dziwni się zrobiliśmy. Małomówni, markotni, ziemiści na twarzy, z niegolonym zarostem, prawie ludzie stepów, dzicy i niedostępni. Tak nas potraktowała ta ziemia, za którą pięć lat padaliśmy, stawaliśmy na baczność i prezentowaliśmy broń.

      Miłe nam były góry, choć obce i pełne ulewnych deszczy, przez co nasze ubrania zesztywniały nawet po całych dniach suszenia. Górami wlekliśmy się już spokojnie, przepoceni, przemęczeni i zrezygnowani, w środku martwi. Gdy je pierwszy raz ujrzeliśmy, zadrżała w nas jakaś wola, podniecenie okropne, jakby ostatni zryw chorych członków. Ale po pierwszych dwóch dniach już nie mieliśmy siły nawet na nie patrzeć. Na te szczyty jarzące się srebrzystym śniegiem i soczystą zielenią rano, a szarzejące za mgłą wieczorami. Nic w nich pięknego nie było. Nic nam się już nie chciało. Nawet szturchać sierżantczyny. Uwieszaliśmy się końskich łbów, na ładne oczy prosiliśmy kobiety we wsiach, by dały nam trochę cukru. A ja i Hashem to oczy mieliśmy naprawdę ładne i wszystkie obsypywały nas jedzeniem, jak bóstwa jakieś. Cyrus mówił: to przez mundury. Chociaż wyświechtane bez grama szacunku, kobiety nadal patrzyły na nie z uwielbieniem i czasem któraś krzyknęła:

      – Do Mekki mieliśmy ostatnich wieki temu! Jak miło zobaczyć nowe twarze! Och, chłopcy, chłopcy jak malowani, a takie nieszczęście!

      Znów, byliśmy zbyt zmęczeni, by to zrozumieć. W końcu górskie kobiety były inne niż te, które znaliśmy z naszych stepów. Niskie, z gęstymi brwiami, włosami związanymi pod chustami, ustami cienkimi, ale uśmiechały się i wylewne były z taką gracją, że człowiek nie mógł od nich oczu oderwać. Melchior jechał zrezygnowany i wzdychał tylko do swojej ukochanej, a na naszych twarzach czasem gościł jakiś zalążek radości, dawno utopionej w niechęci i wyczerpaniu. Hashem mówił głośno: och, ile bym dał za taką. Wtedy Reza, co to nie miał oczu tak pięknych uciszał go takimi samymi słowami: w Mekce będziesz miał takich na pęczki. W końcu nie na darmo zdzieramy naszym koniom podkowy na tym bezludziu. Góry rosły na naszych oczach, a my coraz przeraźliwiej dostrzegaliśmy swoją przyszłość.

      W Mekce przywitano nas nowiutkimi mundurami. Wtedy dostaliśmy do ręki mapę, Księgę i plakietki z dumnym sępem. Dotarło do nas, czym jest Mekka i jeszcze wtedy byliśmy zbyt wyczerpani, by zaprotestować, obserwowaliśmy tylko oddalające się konno dowództwo. Mekka osaczyła nas pięciu pośród górskich chmurnych szczytów, zielonych gęstwin, dzikiego ptactwa i świadomości, że w imię ochrony najmniej uczęszczanego szlaku między północnym Carstwem a Persją, skazaliśmy się na długą, ciężką samotność.

      Było nas pięciu. W pięciu można było co najwyżej wypić tę cholerną herbatę i lec bez wysiłku na łóżkach, zostawiając dwóch na warcie, po dwóch stronach drogi, jednemu kazać czasem wyglądać, czy kolegom kto nie naskakuje ze sztyletem w dłoni i co? Zostawał jeden, co jako tako zasypiał i ten, któremu podłożono pod poduszkę Księgę, bo oka tej nocy zmrużyć nie miał.

      Przekonaliśmy się w ciągu niewielu dni, że dowództwo to w ogóle pluło na nas, naszą herbatę, nędzną dolę, przejście graniczne, ale nie pluło na Księgę i Mekka dzięki niej tylko mogła istnieć. Chciałoby się ją spalić w cholerę, ale od niej zależało nie tylko istnienie Mekki, ale nasze istnienie. Księga miała być chroniona jak oczko w głowie i starannie uzupełniana. A działo się to podczas całego procederu.

      O, powiedzmy, na przykładzie tego jednego mężczyzny, co zerwał nas na nogi o nieludzkiej godzinie.

MEKKA NA ÓSMEJ WYSOKOŚCIOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz