What kind of man.

1.6K 310 111
                                    

Steven Grant Rogers posiadał tarczę z vibranium oraz serce ze złota.

Od zawsze pomagał ludziom i bronił honoru ojczyzny, nawet ceną swojego zdrowia i/lub życia. Już jako dzieciak, chudy, słaby, nie mający zbyt dużych szans na wygraną w walce wręcz, z godnością przyjmował kolejne ciosy od osób, które nie okazywały żadnego szacunku ich rodzinnemu kraju. Bowiem Steve nigdy nie opuścił pola walki jako pierwszy. Zawsze walczył do końca.

Kiedy postawił sobie jakiś cel, dążył do niego na każdy możliwy sposób. Nie rezygnował z niego, nie poddawał się przy pierwszym upadku. Steve był uparty, ale w pozytywnym tego słowa znaczeniu. Po części właśnie dzięki temu w końcu dostał się do wojska.

Nie dorastał do pięt (do ramion także nie) swoim kolegom z wojska, jednak pomimo tego się nie poddał. Zawsze zostawał w tyle i szybciej się męczył, w czym astma także mu nie pomagała. Wykazywał się za to inteligencją, sprytem oraz szacunkiem do życia innych ludzi. Podczas gdy pozostali uciekali tak daleko, jak mogli, Steve bez chwili wahania rzucił się na leżący na ziemi granat, co tylko utwierdziło doktora Abrahama Erskine w tym, że dokonał właściwego wyboru.

"Jestem tylko dzieciakiem z Brooklynu" powtarzał przy każdej możliwej okazji, zupełnie tak, jakby jego pochodzenie było jego najcenniejszym skarbem.

Brooklyn stanowił ważną część jego serca oraz sporą część jego wspomnień. Po powrocie do życia, kiedy został już wyciągnięty z bryły lodu (czy mu się to podobało, czy nie - tak naprawdę mało kogo interesowało wtedy zdanie żołnierza w tej sprawie), często urządzał sobie spacery po okolicy. Uśmiechał się na widok każdego znajomego miejsca. Alejka, w której został pobity, bo nosił przypinki z patriotycznymi hasłami. Kolejna alejka, w której grupka jego rówieśników wrzuciła go do kosza, bo stanął w obronie niewidomej, starszej kobiety. Alejka, w której jakiś chłopak podarł i wrzucił do kałuży wszystkie jego rysunki, bo upomniał go w sklepie, że nie powinno się wpychać do kolejki, nawet jeśli osoba jest ciemnoskóra.

Jednak, wbrew pozorom, Steve znał także inne miejsca, poza zaułkami, w których oberwał od kogoś większego od siebie. A trzeba było przyznać, że miał do tego talent.

Jego pierwsze, własne mieszkanie.

Nigdy nie podszedł bliżej, niż odległość od niego do chodnika po drugiej stronie ulicy. Obserwował w ciszy budynek, nieprzypominający nawet w najmniejszym stopniu stabilnej konstrukcji, oczami wyobraźni próbując ujrzeć w tamtym miejscu kamienicę, którą pamiętał. Za każdym razem odchodził stamtąd bez osiągniętego celu, lecz po jakimś czasie zawsze wracał.

Steve, pomimo tego, że naprawdę się starał, nie potrafił w pełni zrozumieć oraz dopasować się do współczesnego świata. Rzeczy, które on uważał za coś naturalnego, dla innych były czymś niecodziennym i na odwrót. Dziwiło go to, że kobiet nie przepuszczano w przejściach ani nie otwierano im drzwi, że ludzie nie życzyli sobie miłego dnia, że nikt nie uśmiechał się do siebie na ulicy. Zmieniło się wiele, jednak on mimo to pozostawał tym samym, zwykłym dzieciakiem z Brooklynu.

Nie zależało mu na władzy, potędze i poczuciu, że ktoś jest od niego zależny, że ma przewagę. Nigdy nie dążył do żadnej z tych wartości, a wręcz przeciwnie - unikał ich jak ognia. Traktował innych na równi ze sobą, jednocześnie oczekując w zamian tego samego.

Trafiali się tacy, którzy mieszali go z błotem i tacy, którzy najchętniej postawiliby mu pomnik ze złota przed samym Białym Domem. Ciężko było stwierdzić, co wprawiało Steve'a w większe zakłopotanie. Jego intencje zawsze były dobre i zawsze wybierał jak najmniejsze zło, jednak, z drugiej strony, nie uważał, że robił coś na tyle szlachetnego, aby dzieci brały go za swojego idola. Dostał od życia coś więcej, o czym większość obywateli Stanów Zjednoczonych mogła tylko pomarzyć, a mianowicie serum superżołnierza, z pomocą którego chciał jedynie bronić ojczyznę oraz świat przed zagrożeniami. Nie mógł pozwolić na to, aby ofiara doktora Erskine poszła na marne.

- Twoja kolej, Steve - oznajmił Clint, patrząc z politowaniem na zdyszanego Bruce'a oraz na Tony'ego, zdejmującego z ręki zbroję.

- Ja odpadam.

- Wolisz oszczędzić sobie wstydu, co, Kapitanie? - zażartował Thor. Barton zaniósł się śmiechem.

- ...nie dacie mi spokoju, prawda?

Wyraz twarzy boga, który otrzymał w odpowiedzi, mówił sam za siebie.

- Okey, niech wam będzie. - Steve uniósł dłonie w górę w geście poddania się i wstał z kanapy.

Nie liczył wcale na coś niezwykłego. Szczerze mówiąc - nie liczył na nic. W jego wersji wydarzeń, którą obmyślił w głowie zanim jeszcze wywołano go do "testu godności", jak to określił Bruce, podchodził do stołu, łapał za uchwyt Mjölnira i tak, jak pozostali, wracał na miejsce bez poruszenia boskiej broni. Nie wszystko jednak poszło po jego myśli.

Wyczuł, że coś jest nie tak w tej samej chwili, gdy jego dłoń znalazła się na rękojeści młota.

Widział, jak inni próbowali podnieść Mjölnir. Prędzej przesunęliby Wieżę Eiffla lub Statuę Wolności. Z kolei on odnosił wrażenie, że leży przed nim najlżejsza rzecz na świecie. I szczerze wątpił w to, aby chodziło tutaj o jego zwiekszoną siłę.

Kątem oka dostrzegł, że Thor mu się przygląda. Uśmiechał się, jednak nie wyglądało to na w pełni szczery gest. Zupełnie tak, jakby w każdej chwili gotów był na zmianę wyrazu twarzy, co, wbrew pozorom, nie mijało się wcale z prawdą.

W końcu, po upływie niecałej minuty, Steve zaparł się nogami o podłogę i podjął próbę podniesienia młota... To znaczy; podniesienia. Uśmiech zamarł Thorowi na ustach. Mjölnir drgnął (minimalnie, ale jednak drgnął), co wcale nie było częścią planu B. Chcąc jak najszybciej zakończyć ten pokaz i odwrócić uwagę pozostałych od tego, co zrobił, nawet jeśli praktycznie nikt tego nie zauważył, Steve odsunął się od stołu, rozkładając ramiona na znak bezradności.

- Może kiedy indziej mi się uda... - skomentował, uśmiechając się lekko.

Thor błyskawicznie przybrał maskę rozbawionego całą tą sytuacją, jednak uwadze Kapitana nie uszedł chwilowy strach, wręcz paraliż, ukryty głęboko w jego oczach. Kiedy tylko nawiązali ze sobą kontakt wzrokowy, przerodził się on we wdzięczność. Steve skinął głową. Całe to zajście oficjalnie stało się ich małym sekretem.

Zaraz po tym nadszedł czas na znane wszystkim kazanie Odinsona, rzecz jasna, o tym, że nikt poza nim nie jest godny Mjölnira. Każdy z zebranych zareagował na to westchnięciem lub przewróceniem oczami. Chwilę później po sali rozniosły się jednak głośne śmiechy, a kieliszki znalazły się w górze, kiedy ktoś wznosił toast za całą drużynę.

Rogers nie potrzebował wcale władzy nad piorunami ani jakichkolwiek innych umiejętności, zwłaszcza, gdy należały one do jego przyjaciół. Widząc radość na twarzy Thora, kiedy z dumą podrzucał w powietrzu Mjölnir, tylko utwierdził się w przekonaniu, że postąpił słusznie i że za nic w świecie nie chciałby odebrać mu rzeczy, która sprawiała, że czuł się wyjątkowo.

Cieszył się z tego, co posiadał i na co zapracował. Żył skromnie, wyrzekał się luksusów. Doceniał każdą pomoc, czy to ze strony przyjaciół, czy ludzi, których nie znał aż tak dobrze, lecz zazwyczaj odmawiał przyjęcia jej. Nie chciał skazywać innych na siebie, wolał być niezależny. "Zawsze lepiej smakuje to, co ugotujemy sobie sami", jak to miał w zwyczaju mawiać.

I właśnie te wszytkie rzeczy sprawiały, że Steven Grant Rogers był w pełni sobą - zwykłym dzieciakiem z Brooklynu, który chciał jedynie pomóc swojej ojczyźnie w walce o wolność niewinnych ludzi.

WHAT KIND OF MAN. Steve Rogers ✓Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz