Koszmar Jesiennej Nocy

14 1 4
                                    


Billy i James przesiadywali ostatnio całymi dniami na dziedzińcu. Praktycznie ze sobą nie rozmawiali, a jedynie siedząc na drewnianej ławce, wpatrywali się w potężny dąb stojący przed nimi i słuchali majowego śpiewu skowronków.

W sumie trudno im się dziwić, bo co lepszego można robić w tej wstrętnej dziurze, o tak ładnej porze roku? Tak, na pewno słoneczny dziedziniec i wesołe skowronki to najlepsza z możliwych opcji. A uwierzcie na słowo, w Metropolitan State Hospital, nie ma zbyt wielu „opcji" spędzania wolnego czasu. Możesz albo siedzieć w celi (lub raczej klatce), albo w szpitalnej bibliotece, albo właśnie na w miarę przyzwoitym dziedzińcu, jeśli oczywiście pogoda łaskawa.

Lekarze twierdzą, że takie obcowanie z naturą dobrze im robi. Wtedy się wyciszają, nie mają już ataków paniki, halucynacji czy urojeń (przeważnie). Oczywiście nie jest to zasługa jedynie pustego gapienia się na dąb, ale również częstych elektrowstrząsów, kąpieli w lodowatej wodzie, oraz silnych pigułek uspokajających. I taka pełna, nieco drastyczna kuracja sprawia, że James i Billy są potulni i delikatni niczym owieczki (choć przy okazji otępiali i wyłączeni z rzeczywistości do poziomu, jak na to mówi tutejsza kadra, „warzywnego").

Leczenie jednak nie przyniosłoby tak znakomitych rezultatów, gdyby nie fakt, że Billy i James wspierają się wzajemnie od początku tego koszmaru. Nie dlatego, że są przyjaciółmi, bo różnica wieku między nimi wynosi 30 lat i zupełnie nie mają o czym rozmawiać, tylko ponieważ trafili tu z tego samego powodu – obłędu wywołanego upiornym świętem Halloween. W pełni się więc rozumieją i czują wzajemne powiązanie sytuacyjne (w końcu oboje spędzą tu resztę życia!)

Jest więc rzeczą normalną, że siedząc tak na tej cholernej ławeczce dzień w dzień, aż rozkładający oddech jesieni nie zabije ich kochanego dębu, przyjemniej jest kontemplować wspólnie, z osobą, która rozumie twoje opłakane położenie.

I siedząc tak, pewnego razu, niespodziewanie do ich świętej ławeczki podeszła pielęgniarka – stara czarownica Ms Shultz, znana ze swojej wielkiej, włochatej kurzajki na nosie i smykałki do znęcania się nad pacjentami.

Trzymała w silnej, niemieckiej dłoni, chudą kobietę po 40-tce, w beżowym szlafroku. Kobieta miała niewyobrażalnie smutny wyraz twarzy, pomarszczonej z pewnością nie od wieku, a stresu. Głowę trzymała pochyloną jak zbity pies, patrząc się melancholijnie na ziemię zaszklonym wzrokiem.

- To Arlette Rhodes, nowa pacjentka. Przeniesiono ją tutaj z Bostonu, bo wydrapała oczy jednej z pielęgniarek, kiedy próbowano odciągnąć ją od jej wyimaginowanego dziecka, martwego już od dobrych 3 lat.

Shultz spojrzała się na wysuszoną twarz pacjentki kręcąc głową i uśmiechając ironicznie – Ty nieźle stuknięta jesteś, nie? A spróbuj mi taki numer wywinąć.

- A cz... czemu pani nam to mówi, Ms Shultz? – zapytał zawstydzony Billy.

- Odbiło jej w to samo Halloween co wam, chłopcy. Ordynator twierdzi, że moglibyście z nią trochę pogadać. Oswoić ją, czy coś – odparła wzruszając ramionami – Nikt jej jeszcze nie przemówił do tego łba. A wam idzie całkiem nieźle. To ostatnie wyjście, a jak się nie uda, to lobotomia i koniec z nią.

Po tych twardych słowach nastała chwilowa cisza i wszyscy spojrzeli się na Arlette Rhodes. Po chwili Shultz oderwała od niej wzrok i szarpnęła jej chorobliwie wychudzonym ciałem, rzucając na ławkę, obok Billego.

- Macie, poopowiadajcie jej jakieś historyjki, czy o czym wy tam gadacie, świry – rzekła nieuprzejmie jak zwykle, a następnie odwróciła się na pięcie i ruszyła w stronę głównego gmachu szpitala.

Koszmar Jesiennej NocyWhere stories live. Discover now