Markus siedział po turecku na pomoście w miejskim parku i jak gdyby nigdy nic dokarmiał licznie zbierające się, kaczki i łabędzie. Nie zwracał większej uwagi na to, że i tak był już spóźniony na lekcje. Był piątek i wyjątkowo nie spieszyło mu się do szkoły. Nie chciał zresztą psuć sobie tak pięknego dnia spotkaniem z bandą tych debili. Serdecznie nienawidził całej klasy, gdyby miał taką możliwość każdego klasowego kolegę i koleżankę zamordowałby gołymi rękoma. To samo tyczyło się grona pedagogicznego, szczerze mówiąc ta szkoła była dla niego jak więzienie albo jakaś zajebiście surowa kara. Każdego dnia, gdy stawał przed jej drzwiami miał chwilę zawahania, czy może akurat tego dnia sobie nie odpuścić i olać ich wszystkich. Jednak w większości przypadków przekraczał jej próg, ponieważ w głowie utkwiły mu słowa matki, która zawsze powtarzała ,,jak się nie będziesz uczył to skończysz pod sklepem a wtedy ja z ojcem nie będę Cię utrzymywać... '' Z jednej strony tak kurewsko mocno miał dosyć tego miejsc, z drugiej jednak nie potrafił żyć z myślą o nieudanej przyszłości spędzonej pod sklepem i zawiedzionych rodzicach. Momentami obwiniał ich za sytuację do której jak sądził sami się przyczynili, posyłając go akurat do tej szkoły. Mimo wszystko to była jego decyzja, chciał pójść do technikum, nauczyć się czegoś nowego, czegoś dzięki czemu zdobędzie dobry zawód, zapewni byt swojej przyszłej rodzinie. Nie przypuszczał jednak że składając papiery do najlepszej szkoły w mieście tak bardzo się rozczaruje.
Już pierwsze tygodnie były dla niego katorgą, nie znał nikogo, żaden z jego gimnazjalnych kolegów nie zdecydował się iść w tym samym kierunku. Nawet jego najlepsi przyjaciele wybrali licea. Został całkowicie sam w nowej szkole. Dlatego też próby porozumienia się z nowymi znajomymi zawsze kończyły się tym samym. Markus olewał ich chęci a oni nieustannie dążyli do integracji. Dopiero po dwóch miesiącach spędzonych z nimi w jednej klasie sam podjął próby dialogu z rówieśnikami. Początkowo klasa była do niego bardzo przyjaźnie nastawiona, każdy cieszył się z tego, że ich kolega wreszcie się przełamał i postanowił z nimi współpracować. Niestety z biegiem czasu, gdy poznawał ich coraz lepiej, coraz bardziej się zniechęcał. Markus dostrzegł że jego koledzy potrafili być niesamowicie dwulicowi. Gdy tylko czegoś potrzebowali, traktowali go jak swojego najlepszego przyjaciela, kogoś z kim byliby w stanie zrobić dosłownie wszystko, a gdy tylko otrzymali to co chcieli nagle o nim zapominali. Nieustannie robili mu na złość, wyśmiewali się z niego. Dlatego tak bardzo nienawidził tej szkoły, miał dosyć ciągłego bycia wykorzystywanym, wyniszczanym i poniżanym. Nie był w stanie jednak nic z tym zrobić. Jedynym wyjściem jakie mu pozostało było przyzwyczaić się do takiego życia i czekać na moment ukończenia szkoły.
Minęła godzina odkąd Mark znalazł się w parku, pierwsza lekcja piątkowej matematyki była już za nim. Nie miał jednak pomysłu co zrobić ze sobą przez resztę dnia. Jego najlepsi przyjaciele byli teraz w swoich szkołach i nie było szans żeby do niego dołączyli, był sam. Usiadł na ławce, wyciągnął z plecaka pogniecioną paczkę L&Mów po czym odpalił jednego z nich i zaczął przeglądać Facebooka. Usilnie starał się znaleźć jakiekolwiek zajęcie, które pochłonęłoby go na następne parę godzin. Jego przemyślenia przerwał nagły krzyk i wołanie o pomoc jakiejś dziewczyny. Gdy oderwał wzrok od telefonu zobaczył jak około siedemnastoletnia dziewczyna po drugiej stronie parkowego stawu siłuje się z dużo starszym od siebie mężczyzną. Przez chwilę wahał się co powinien zrobić, pomóc nieznajomej czy zignorować problem, który go nie dotyczył. Wybrał pierwszą opcję, zarzucił plecak na plecy i ruszył z pomocą. Jak tylko znalazł się na tyle blisko by dokładniej przyjrzeć się przeciwnikowi, znieruchomiał ze strachu. Przez całe życie rodzice i nauczyciele przestrzegali go, że na świecie pełno jest dziwnych ludzi, jednak dręczyciel dziewczyny nie był człowiekiem. Wyglądał raczej jak ludzko podobny stwór, włosy miał ludzkie, lecz cieniutkie i skołtunione. W wielu miejscach pozostały po nich łyse placki. Twarz niby też należąca do człowieka, ale ten kolor... szarozielony, blady, z burymi plamami. Kolor zgnilizny i rozkładającego się truchła. Zęby wyglądały jak u dzikiego, wściekłego psa. Na nich krew, a pomiędzy nimi świeże, wciąż ociekające krwią mięso. Jej mięso. Rozszarpane ramię nieznajomej w szczękach czegoś, co chyba kiedyś było mężczyzną. A ciut wyżej... oczy. Nie oczy, ślepia. Żółtawe i przekrwione, jakby ślepe, patrzące w nicość. Pajęczyna czerwonych siateczek biegnąca prosto ku czarnej źrenicy, pozbawionej obwódki z tęczówki. Mark stał tak przez dłuższą chwilę i przyglądał się jak ugryziona dziewczyna ostatkiem sił walczy z potworem. Nie potrafił zrobić kroku, stał całkowicie go sparaliżowany. Broniła się dopóki stwór nie przewrócił jej na ziemię, wtedy nie miała już żadnych szans. Kolejny atak został skierowany w twarz. Ugryzł ją. Naprawdę to zrobił! Prosto w twarz. Wyciągnął ręce, chwycił dziewczynę za włosy i po prostu ją ugryzł. Raz, drugi. Warknął przy tym triumfalnie. Gdy dostał się do jej policzka, krew chlusnęła na wszystkie strony. Ofiara słabła. Na jej twarzy było wyraźnie widać ślad po ugryzieniu. Głęboka dziura, spory kawałek mięsa wyrwany z policzka, poszarpana skóra. Jednak to jeszcze nic w porównaniu z tym, co stało się z centralną częścią ciała dziewczyny. Brzuch zamienił się w jedną wielką maź z krwi i wnętrzności. Nie dało się nawet rozróżnić poszczególnych narządów, wszystko zlało się w ciemnoczerwoną breję, gdzieniegdzie przeplataną jaśniejszymi kawałkami... czegoś. Potwór ucztował a Mark stał jak słup soli dopóki kanibal nie skończył swojego posiłku. Gdy to zrobił skierował głowę w stronę wagarowicza i wyszczerzył ociekające krwią zębiska szykując się do ataku. Dopiero wtedy dotarło do niego co się dzieje, zaczął uciekać w stronę ławki tylko po to żeby zabrać rower i uciec jak najdalej. Będąc w połowie drogi niechętnie się obrócił, żeby ocenić odległość jaka dzieliła go od monstrum. Na jego szczęście, nie było ono na tyle szybkie. Chłopak podbiegł do roweru, wsiadł na niego i zaczął pedałować najszybciej jak tylko potrafił. Kiedy wjeżdżał pod górkę prowadzącą na główną drogę stało się coś, czego zupełnie się nie spodziewał. –Kurwa, kurwa, kurwa... Tylko nie to, dlaczego akurat teraz musiałeś spaść?! Pierdolony łańcuch! Zszedł z roweru i ponownie się obejrzał, potwora nie było nigdzie widać.
YOU ARE READING
Jutro nie nadejdzie...
Science FictionA gdyby apokalipsa zaczęła się również w Polsce? Jak poradziliby sobie z nią zwykli szarzy obywatele...