23

87 0 0
                                    

Pani Zancia choćby najpóźniej się położyła, wstawała zawsze już o piątej, gdy było jeszcze ciemno. Modliła się, szła do łazienki, ubierała się ciepło, na nogi wkładała grube wojłokowe bambosze z Boleborzy i wychodziła do ogrodu. Ogród był o tej porze pusty, bezludny jak las, zaścielony śniegiem, pełen milczenia. Na świerkach śnieg leżał ciężkimi błamami, nagie krzaki trzymały w gałązkach kulki i szmatki śniegowe, niebo wstępowało ku górze piętrami białych i czarnych chmur. Tylko wrony krążyły nad koronami wyniosłych drzew parkowych, kracząc. A potem spadały na drzewa, czepiały się ich wiotkich gałęzi i obciągały je ciężarem swych czarnych ciał. Pyły nieuchwytne, strząśnięte z drzew, zanim dosięgnęły ziemi, toczyły się długo i bezszelestnie nieruchomym powietrzem.

Pani Zancia lubiła poranną samotność, która dawała jej spokojnie o wszystkim pomyśleć. Rano piła ziółka i zawsze potem im dłużej spacerowała, tym lepiej skutkowały. Chodziła po krzyżujących się i powracających do siebie alejach i myślała o swym życiu rozległym, pełnym wspomnień, nie wolnym od trosk, a przecież w całości tak szczęśliwym. Strata jednego i drugiego majątku, trochę lekkomyślne usposobienie męża, trudny charakter Zenona, jego upór i brak szacunku dla rodziców - z tym wszystkim nie było łatwo sobie poradzić. A przecież nieboszczyk, który tak ją kochał, któremu dochowała wiary przez całe życie, był lepszy od innych, był rozumny i sprawiedliwy. Gdy źle postąpił, umiał uznać swój błąd, umiał żałować i w sposób serdeczny okazać swą skruchę, a krzywdę wyrządzoną nie tylko wobec niej naprawić. Byli ze sobą długie lata szczęśliwi. I doczekał tego przed śmiercią, że Zenon wziął sobie za żonę dobrą kobietę, zyskał ogólny szacunek między ludźmi, zdobył stanowisko i znaczenie.

W biegu życia domowego, pośród przyjazdów i wyjazdów dzieci, odwiedzin obcych ludzi, codziennych długich obrzędów koło małego Waleriana, nie mogła złapać tchu. Musiała przecież wiedzieć, dokąd jadą, jakie było przyjęcie, jak się bawili, kto był zaproszony. Karmiła się do syta ich życiem i ich powodzeniem. Ale by się we wszystkimi połapać, musiała być sama w te poranne godziny, musiała się skupie wszystko sobie przypomnieć, wszystko objąć dokładnie myślą. Dopiero wtedy uczuwała to jako radość ogarniającą ciało i duszę, zbliżającą z Bogiem, jako niezmierną wdzięczność dla Stwórcy.

Rzecz szczególna, że rozmyślanie o mężu, zmarłym przed niedawnym czasem, nie przejmowało pani Żanci smutkiem, chociaż przeżyła tym wspomnieniem niejedną godzinę. Nie była skłonna do łez, chyba z radości. Myślała o czasie jego życia tak, jakby ze śmiercią się nie skończył, jakby trwał zawsze i zawsze jeszcze miał trwać przez to samo, że był kiedyś. Wierzyła, że spotka się jeszcze z mężem w przyszłym życiu, to prawda. Ale nie wyobrażała sobie tego jasno, nie czekała tego niecierpliwie. Znajdowała dość materiału do rozpamiętywania w tym, co minęło, i przeszłość była nigdy nie wyczerpanym dla niej źródłem wzruszenia, jego nigdy nie wypitą pełnią. Przesuwała w pamięci dnie i epoki, chwile pojednań i przebaczeń, pełne słodyczy. I myślała, że tylko tak powinno było być. Gdyby żyła po raz drugi, nie chciałaby nic naruszać w tym życiu, nic przeinaczyć. Wszystko bowiem uczyniła, wszystkiego dotrzymała i wszystko wypełniła do końca. Może dlatego w żałobie swej była taka pogodna. Kto wie

- myślała - czy rozpacz ludzi, którzy tracą ukochanych, nie płynie stąd, że czegoś zaniedbali, że czegoś ważnego nie zdążyli powiedzieć i nie mogą tego odżałować."

Możliwe, że grzeszyła tak mniemając, ale nie miała sobie nic do wyrzucenia. Pamiętała tyle wdzięczności ze strony Waleriana, jego ostatnie słowa w życiu były podzięką. I chociaż

podejrzewała się o pychę, ufała Bogu, że jej przebaczy, myślała, że ją lubi. I że to jego nakaz wypełnia, tak kochając życie, ludzi i świat.

GranicaOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz